Katastrofa w Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej kojarzy się głównie z historią słowiańskich republik dawnego Związku Sowieckiego. Nie wszyscy wiedzą, że Łotysze, Litwini i Estończycy też przeżyli masową traumę związaną z wybuchem. Narody te nie tylko były wystawione na promieniowanie z chmury czarnobylskich pyłów unoszących się w kierunku Szwecji. Oblicza się, że nawet 20 tys. rezerwistów z republik bałtyckich zostało wcielonych do jednostek likwidatorów pracujących w ruinach elektrowni. Jeden z „czarnobylców” doszedł nawet do wysokiego stanowiska – w 2007 roku łotewski lekarz Valdis Zatlers został wybrany na prezydenta Łotwy.
– Wezwali mnie 8 maja, naczelnik pierwszego oddziału, czyli KGB, w naszym przedsiębiorstwie wręczył mi wezwanie. Zapytałem go, co to jest, a on odpowiedział, że szkolenie. Taka próba, jak szybko rezerwiści przybędą do punktu poborowego. Kiedy pojawił się na miejscu, zrozumiałem, że coś jest nie tak, ponieważ nie działał tam żaden telefon i nikogo stamtąd nie wypuszczali. To było bardzo dziwne. Niedługo później podjechały autobusy, kazali nam wsiadać i zawieźli prosto do jednostki wojskowej. I tylko po pewnym czasie zaczęły się rozchodzić słuchy, że wysyłają nas do Czarnobyla. Ale nam tego nie powiedzieli, w ogóle niczego nie mówili. Dopiero jak już wiedziałem, że to będzie Czarnobyl, udało mi się namówić jednego żołnierza, żeby pozwolił mi zadzwonić do miasta, bo żona całą dobę nie wiedziała, gdzie jestem. Wtedy jej powiedziałem, że jedziemy do Czarnobyla.
To wspomnienie Vairisa Mētry – łotewskiego plutonowego rezerwy, który był jednym z wielu dziesiątek tysięcy likwidatorów czarnobylskiej katastrofy. Likwidatorzy do skażonej strefy trafili ze wszystkich zakątków ówczesnego Związku Sowieckiego. Choć mieszkańcy ówczesnej Pribałtyki stanowili jedynie ułamek spośród wszystkich likwidatorów, to dla małych narodów kolejna danina krwi oddana Związkowi Sowieckiemu, uważanemu za okupanta, była ogromną tragedią.
Bałtyckie „bioroboty”
Łącznie do strefy skażenia wokół Czarnobylskiej Elektrowni Jądrowej im. Włodzimierza Lenina trafiło około 20 tys. mieszkańców państw bałtyckich, w tym 8 tys. Litwinów, 5 tys. Estończyków oraz co najmniej 6 tys. Łotyszy, z czego połowa trafiła do „zony” w najtrudniejszym okresie, bo jeszcze w maju 1986 roku (wybuch nastąpił 26 kwietnia – przyp. red.). Większość z nich stanowili żołnierze z oddziałów Obrony Cywilnej przynależących do Bałtyckiego Okręgu Wojskowego z siedzibą w Rydze. Większość z tych, którzy podobnie jak plutonowy Mētra pojechali na Ukrainę „w pierwszej fali”, niemal do samego końca nie wiedziała, gdzie jedzie. Mobilizacja często była prowadzona w atmosferze strachu oraz tajemnicy. Większość rezerwistów wysłanych do strefy skażenia była zatrzymywana w miejscach pracy i wprost zawożona do jednostki i dalej do służby na Ukrainie. Często nawet nie mogli poinformować rodziny i najbliższych dokąd jadą ani jak długo będą poza domem.

Znaczna część z żołnierzy z Bałtyckiego Okręgu Wojskowego, którzy w pierwszych dniach trafili do strefy skażenia, wykonywała najtrudniejsze prace na dachu elektrowni. Zostali oni nazwani biorobotami. Początkowo najtrudniejsze prace na dachu elektrowni planowano wykonać bez udziału ludzi, właśnie za pomocą robotów. Wysoki poziom promieniowania uniemożliwił jednak sprawne wykorzystanie zdalnie sterowanych urządzeń. Tylko spośród samych Łotyszy będących w „zonie” 2,5 tys. pracowało na dachu (a wysłano ich, jak już pisaliśmy, ok. 6 tys.). Żołnierze, ubrani w specjalne kombinezony, mieli spędzać na dachu jedynie kilkadziesiąt sekund, ubrani w stroje ochronne wykonane częściowo z ołowiu. O tym jak wyglądało to w rzeczywistości, opowiada szeregowy Vitālijs Birkenšteins.
Pewnego wrześniowego poranka przyjechali po nas i zabrali pod sam reaktor. Przybyliśmy o ósmej rano, a do bazy wróciliśmy o piątej po południu. Dostaliśmy zadanie oczyszczenia dachu reaktora z promieniotwórczych odłamków. Oprócz nas, żołnierze ze służby poborowej i partyzanci. Może tamci byli młodsi, bo potem na dach reaktora wysyłali tylko od 30. roku życia. Zwykle szli na minutę lub dwie, a nas wysłali na trzy minuty. Dziesięcioosobowa grupa wchodziła na dach, druga schodziła, pracowaliśmy bez przerwy, jak roboty. Jeden z nas miał kamerę, żeby ten, co stał na dole i koordynował prace, widział, co się dzieje na górze. Do wyjścia przygotowywaliśmy się w budynku znajdującym się pod tym dachem. Po wykonaniu zadania czekaliśmy w pomieszczeniu obok, dopóki cała grupa nie skończy i dopiero wtedy mogliśmy wrócić. Był jeden żołnierz, który nie chciał wyjść na dach. Nie wiem, jak to się skończyło, może zatrzymali go na dłużej w zonie. Co czuje człowiek, gdy ma iść na dach reaktora? Myślisz tylko o tym, żeby po prostu szybko to załatwić, zejść i wyjechać stamtąd jak najprędzej, ale oczywiście adrenalina się podnosi. Na dachu zbieraliśmy kawałki grafitu, niektóre były bardzo duże i grube, więc podnosiliśmy je rękoma, czasami aż ciężko było udźwignąć. Łopatami dało się zebrać tylko te mniejsze kawałki.
Brak odpowiednich zabezpieczeń i narzędzi do usuwania radioaktywnych gruzów to nie wszystko. Łamanie zasad dotyczących dawkowania dla ludzi pracujących w „zonie” nie dotyczyło jedynie „biorobotów”. Większość szeregowych i niższych oficerów w Czarnobylu posiadała tzw. „ślepe dozymetry”. Urządzenia te zbierały dane dotyczące promieniowania, nie dawały jednak możliwości sprawdzić ich użytkownikom poziomu promieniowania, jaki zarejestrowały. Ten dopiero był odczytywany przez operatora. Przez to wielu z likwidatorów Czarnobyla do dziś nie zna realnej skali promieniowania jakiej byli poddani.
Buntownicy
Wspomniane trudne warunki pracy oraz często złe traktowanie rezerwistów, a także przedłużenie służby, doprowadziło do buntów wśród likwidatorów. Tu katalizatorem niezadowolenia stali się głównie żołnierze z republik bałtyckich. Pomimo utrzymywania w tajemnicy przez władze sowieckie informacji o sytuacji w Czarnobylu, wiadomości o buntach Estończyków dość szybko dotarły na Zachód. Niektóre relacje mówią nawet o tym jakoby żołnierze z estońskich pułków pobili i związali swoich dowódców, a następnie pomaszerowali na dworzec kolejowy z zamiarem powrotu do Estonii. Informacje o buntujących się doszły nawet do Tallinna czy Rygi, gdzie miały miejsce masowe wiece o charakterze antysowieckim.
Swoje niezadowolenie z warunków pracy i często przymusowego wcielenia do oddziałów likwidacyjnych wyrażali także pozostali Bałtowie. Warto odnotować, że wśród Łotyszy nie dochodziło do otwartych strajków takich jak w pułkach estońskich. Tutaj apatia, zniechęcenie i brak wiary znajdowały raczej ujście w samobójstwach.
Władze sowieckie nie mogły sobie jednak pozwolić na lekceważenie niskiego morale wśród likwidatorów. Buntownicy byli zazwyczaj karani przedłużeniem służby. Ci z pierwszej fali poboru, często musieli zostać nawet do zimy 1986 roku. Oznaczało to ponad półroczną służbę w zonie. Nie zawsze jednak pozwalano na przerodzenie się niskiego morale w bunty. Władze, po przypadku strajkujących Estończyków oraz serii samobójstw wśród Łotyszy, postanowiły rozładować napiętą sytuację. Na Ukrainę sprowadzono ludowych artystów, zorganizowano koncerty i występy dla likwidatorów. Sprowadzono też czasopisma i gazety, a łotewski związek pisarzy zebrał łotewską biblioteczkę dla likwidatorów.
Prezydent z Czarnobyla
Valdis Zatlers był w Czarnobylu trzy razy – natychmiast po awarii, w 2008 roku jako głowa państwa łotewskiego, a także w 2016 roku w trzydziestą rocznicę katastrofy. „Za każdym razem wrażenie skali katastrofy technologicznej jest większe. Dopiero dzisiaj, patrząc na to, co się stało, naprawdę rozumiemy, co to był za wypadek. Największe wrażenie robi nie sarkofag rozbitego bloku, ale piąty niedokończony, przy którym znajdują się zastygnięte żurawie” – opowiadał w 2017 roku łotewskiemu portalowi tvnet.lv. W 1986 roku Zatlers był kierownikiem Oddziału Traumatologii w jednym z ryskich szpitali. Parę dni po katastrofie w słoneczne popołudnie pojawili się mężczyźni z komisariatu wojennego. Kiedy dowiedzieli się, że Zatlers pracuje w sali operacyjnej, zostawili wezwanie do mobilizacji. W stronę „zony” przyszły prezydent Łotwy ruszył już 8 maja, w przeddzień „dnia zwycięstwa”. Warunki panujące w pociągu porówna później, chyba nieco przesadnie, do tych z deportacji 1941 roku. Po dwóch dniach zmobilizowani z Łotwy znaleźli się w Czarnobylu. Krajobraz sielski, anielski, łąki, krzewy, gdzie tu radiacja? „Położyliśmy koce na ziemi i spaliśmy na świeżym powietrzu”, opowiadał portalowi tvnet.lv lekarz i polityk. Nikt nie myślał wówczas o promieniowaniu, choć przy samym gruncie jest ono największe. Żołnierze z Łotwy nocowali w pobliżu trzydziestokilometrowej strefy bezpieczeństwa, odcięci od świata – listy były cenzurowane, nie było żadnych newsów – to przecież nie czas smartphonów, telewizory pojawią się dopiero później.

W końcu Łotyszy zabrano do Prypeci, z której wcześniej ewakuowano parędziesiąt tysięcy mieszkańców. „Powiedziano nam, że wszystko musi zostać uporządkowane, ponieważ za dwa tygodnie przyjedzie delegacja zagraniczna i dziennikarze, aby upewnić się, że ludzie wkrótce wrócą. Zmierzyłem promieniowanie i szybko wróciliśmy do autobusu, ponieważ było jasne, że nikt tu nie wróci przez co najmniej trzysta lat. W tamtym czasie były kłamstwa, była także ignorancja. Armia radziecka przygotowywała się do wojny nuklearnej, ale nie była przygotowana na katastrofę cywilną”, powiedział portalowi tvnet.lv Zatlers, w 2012 roku odznaczony przez władze Ukrainy Orderem Wolności za udział w likwidacji awarii.
Choć po odejściu z polityki prezydent Łotwy przez długie lata zmagał się z rakiem, co komentatorzy przypisują jego „wycieczce” do Czarnobyla w 1986 roku, obecnie jest on zwolennikiem energii jądrowej, nawet po katastrofie w Fukushimie. „Biorąc pod uwagę ilość zużytej energii jądrowej, całkowita liczba wypadków jest minimalna. Jest to podobne do katastrof lotniczych. O wiele więcej osób ginie w wypadkach samochodowych, ale jeśli samolot się rozbije, duża liczba ludzi ginie w tym samym czasie, a fakt ten cieszy się powszechnym zainteresowaniem”, mówi Zatlers.

Gwiazda piołun wskazuje odrodzenie?
Katastrofa czarnobylska wydarzyła się na dwa lata przed powstaniem w krajach bałtyckich masowych organizacji działających na rzecz autonomii, a później niezależności od Moskwy. Cztery lata po „awarii” parlamenty krajów bałtyckich uchwaliły niepodległość swoich krajów, zaś udział Bałtów w pracach likwidacyjnych w Czarnobylu okazywał się często ostatnią sowiecką „zsyłką”. Nie należy jednak przesadzać z optymizmem. Ponad dziewięciuset łotewskich „likwidatorów” zmarło. Ci, którzy przeżyli do dziś borykają się z problemami zdrowotnymi. O czarnobylskich weteranów nie zadbały władze sowieckie, ale także przez długi czas władze niepodległych już państw bałtyckich. Pomimo tego, że jednym z czarnobylskich weteranów był późniejszy prezydent Zatlers, byli likwidatorzy długo nie posiadali specjalnych praw kombatanckich. Od 2006 roku na mocy decyzji prezydenta Arnolda Rüütela estońscy likwidatorzy, których ówcześnie żyło wciąż ponad 4 tys., dostali specjalne zapomogi finansowe. Na Łotwie specjalny status likwidatorzy uzyskali sześć lat wcześniej. W 2000 roku na mocy ustawy podpisanej przez prezydent Vairę Vīķe-Freibergę łotewscy likwidatorzy nabyli status osoby poszkodowanej oraz wsparcie finansowe.
Trauma, poświęcenie i zdrowie bałtyckich likwidatorów, choć nie zawsze odpowiednio docenione i upamiętnione, nie było zdrowiem oddanym na marne. Dla mieszkańców państw bałtyckich opowieści z Czarnobyla – te, które pomimo cenzury ukazały się w prasie oraz historie tych, którzy powrócili – były świadectwem zbliżającego się końca Związku Sowieckiego. Choć w ówczesnej perspektywy nie wydawało się to wcale oczywiste, to doświadczenie na własnej skórze słabości systemu było jednym z katalizatorów kolejnego wystąpienia niepodległościowego w państwach bałtyckich na przełomie lat 80. i 90. Nie bez powodu na Łotwie czy w Estonii ruch na rzecz niepodległości był powiązany z ruchem ekologicznym.
Cytaty pochodzą z pracy Pawła Sekuły „Likwidatorzy Czarnobyla. Nieznane historie”, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2019. Historię prezydenta Valdisa Zatlersa udało się przedstawić dzięki artykułom zamieszczonym w łotewskiej prasie, głównie: Evija Hauka, „Černobiļas aculiecinieks: ārsta Zatlera piedzīvotais”, tvnet.lv, 25 kwietnia 2018 r.