Podzielona granicą Valga/Valka do 1920 roku stanowiła jedno miasto. Obecnie jest to jedno z nielicznych miejsc na prowincji w skali wszystkich trzech krajów, gdzie w praktyce można odczuć „bałtyckość”. Nigdzie indziej żaden z trzech krajów nie jest tak blisko sąsiada, nigdzie nie występuje też taka symbioza.
Pierwsza połowa lat dziewięćdziesiątych to rozkwit kultury alternatywnej i prawdziwy wzlot muzyki rockowej, który – na krótko, co prawda – kardynalnie zmienia wyobrażenie o kulturze masowej. Od 1988 roku w Tallinie, na tzw. błoniach festiwalowych, gdzie odbywały się słynne wiece „śpiewającej rewolucji”, organizowany był tu regularnie festiwal Rock Summer. Na Litwie tymczasem odbywają się nie mniej słynne tzw. Marsze Rockowe (lit. Roko Maršas), których początki sięgają nawet roku 1987. Obydwie imprezy jednak kończą swój żywot podobnie – w 1997 roku (Rock Summer miał jeszcze swoją edycję rocznicznicową w 2013 roku – przyp. red.), który to rok można symbolicznie uznać za koniec epoki rocka w kulturze masowej krajów bałtyckich. Epoka ta, choć krótkotrwała, była jednak bardzo intensywna i pozostawiła po sobie wiele niezapomnianych wrażeń i istotnych przemian.
Najsłynniejsze zespoły znad Bałtyku pochodzą jednak z Łotwy, którą sami Łotysze lubią określać mianem „śpiewającego kraju”. Zespół rockowy Jauns Mēness (pol. Nowy Księżyc), założony przez Aivarsa Mielavsa i Gintsa Solę w 1987 roku, jest wyjątkowo popularny na początku lat dziewięćdziesiątych. W 1991 roku łotewska grupa zdobywa Grand Prix na festiwalu w Sopocie, a przez muzykologów zostaje okrzyknięty „bałtycką odpowiedzią U2” oraz prekursorem „rocka bałtyckiego”. W drugim studyjnym albumie grupy znalazła się piosenka „Ceļš” (pol. „Droga”):
Kur upe plūst pa apli,
Kur zvaigznes neizdziest,
Ir piepildītie sapņi.
Jebkuru izvēlies!
Un tad, ja sajutīsi,
Pa kuru ceļu iet,
Visilgotāko iegūt
Neviens Tev neaizliegs.
Gdzie kołem płynie rzeka,
I gdzie nie gasną gwiazdy,
Spełniają się marzenia.
Wystarczy wybrać któreś!
A wtedy, jeśli czujesz,
Którą drogą pójść,
Sięgaj więc po więcej,
Nikt ci nie zabroni.
Od momentu ukazania się pierwszego przeboju „Piekūns skrien debesis” (pol. „Sokół leci na niebie”) tysiące fanów zespołu śpiewa refren – Piekūns skrien debesis, mosties brāl, jau rīts (pol. „sokół leci na niebie, wstawaj bracie, już ranek”), nowych piosenek zespołu uczą się na pamięć, koncerty gromadzą tłumy, kolejne single zdobywają nagrody, przeboje nie schodzą z list przebojów najpopularniejszych stacji radiowych.
W ten sposób Jauns Mēness i fala bałtyckiego rocka stanowi kolejną cegiełkę w budowie „bałtyckości”. Rock szybko zastąpił pop, czego świadectwem jest chociażby popularność innego zespołu łotewskiego – Brainstorm (łot. Prāta Vētra), który zdobywając uznanie zwłaszcza swoim przebojem „Maybe”, a następnie wyjątkowo popularnym albumem studyjnym „The Day Before Tomorrow” (w łotewskiej wersji językowej „Plaukstas Lieluma Pavasaris”, czyli „Wiosna wielkości dłoni”).
Kultura rockowa prowadzi także do powstania odpowiedniej „infrastruktury”, w postaci barów czy też pubów. Pierwsze takie lokale powstawały w stolicach krajów bałtyckich już na początku lat dziewięćdziesiątych. Te pierwsze jaskółki nieznane dotąd w pejzażu miast socjalistycznych szybko zyskują wielką popularność i miano miejsc „kultowych”, wśród nich jest chociażby „Hell Hunt” w Tallinnie[1] lub „Bix baras” w Wilnie.
Chociaż w barach obok krajowego, pojawiło się piwo z importu, to miejscowe marki cieszyły się swoją renomą. Miejscowe browary – estoński „Saku”, łotewski „Aldaris” lub litewskie „Švyturys“ czy „Kalnapilis“ – szybko zyskują nowych inwestorów, a ich marki opanowują krajowe rynki. Ciekawe, że choć wszystkie największe browary w regionie już na początku lat dwutysięcznych były kontrolowane przez dwa te same koncerny światowe, to trudno znaleźć popularne marki piw z krajów sąsiednich – Estończycy nie kupią piw litewskich i łotewskich, Łotysze – estońskich i litewskich, a Litwini – estońskich i łotewskich.
Łotwa wprowadziła własną walutę w marcu 1993 roku, po niespełna rocznym okresie przejściowym, zastępując nią przejściowe tzw. ruble łotewskie (nazywane popularnie od nazwiska prezesa łotewskiego banku centralnego Einarsa Repše – „repšiķami”). Łat miał najwyższy kurs wymiany spośród walut krajów bałtyckich. Na awersie banknotu o wartości 50 łatów (co stanowiło równowartość prawie 70 euro) widniał żaglowiec na pełnym morzu, który symbolizował zamorskie podboje księstwa Kurlandii – karaibską wyspę Tobago z archipelagu Małych Antyli, która w drugiej połowie XVII wieku krótko pełniła funkcję zamorskiej kolonii tego lennego wobec Rzeczypospolitej Obojga Narodów księstwa. W zamorską wyprawę wypłynął w 1654 roku Willem Molens, skolonizował wyspę, na której założył osadę Jacobstadt (obecny Plymouth) – nazwaną na cześć księcia Kurlandii i Semigalii Jakuba Kettlera – oraz proklamując kolonię Nowa Kurlandia. Wspomniany żaglowiec na banknocie pięćdziesięciołatowym to właśnie największy statek morski we flocie księstwa „Das Wappen der Herzogin von Kurland” (pol. „Herb Księżnej Kurlandii”).
Jedno miasto, dwa państwa
Łotwa posiada najdłuższą kontynentalną linię brzegową spośród krajów bałtyckich (chociaż wliczając wyspy estońskie wybrzeże jest znacznie dłuższe) oraz aż trzy duże porty morskie – Rygę, Windawę i Lipawę. Najbardziej związany z morzem jest region Kurlandii (Kurzeme), Łatgalia (Latgale) i Semigalia (Zemgale) oraz znaczna część Vidzeme są odsunięte od morza.
W Vidzeme, na granicy estońsko-łotewskiej, położone jest historyczne miasto Liwonii, zwane niegdyś po niemiecku Walk. Niewielkie i senne obecnie miasto od XV wieku było siedzibą Landtagu Konfederacji Liwońskiej, a prawa miejskie otrzymało z nadania Stefana Batorego w 1584 roku. W XIX wieku do Walk dociera kolej żelazna; w mieście zbiegały się linie z Pärnu i z akademickiego Tartu (Dorpat), które dalej biegły do Rygi. Prawdopodobnie chęć kontroli węzła kolejowego zaważył na konflikcie na początku okresu międzywojennego dwóch młodych republik – Estonii i Łotwy. Do jego rozstrzygnięcia powołano specjalną komisję na czele z Brytyjczykiem Stephenem Georgem Tallentsem. Próbując pogodzić interesy obu państw, podzielił miasto: pozostawił po stronie estońskiej linię kolejową z dworcem oraz większą część historycznej zabudowy na czele z ratuszem.
Decyzja Tallentsa zapadła w lipcu 1920 roku dzieląc dotychczas jedno miasto na estońską Valgę i łotewską Valkę. Podobnych przykładów jest wiele, wystarczy chociażby wspomnieć Cieszyn/Český Těšin lub Görlitz/Zgorzeliec, lecz Valga/Valka sprawia wyjątkowe wrażenie. Przede wszystkim, dlatego że podział nie przebiega nurtem rzeki lub na innej naturalnej granicy, ale ulicami, chodnikami i podwórkami, a linia graniczna tam gdzie to możliwe jest wymalowana farbą na jezdni. Po prostu łotewska Rīgas iela wpada w estońskie Tartu tänav i Raja tänav, Semināra iela przechodzi płynnie w Sepa tänav, a Miera iela na swoim krótkim estońskim odcinku pozostaje bez nazwy, właściwie zachowując swoje łotewską nazwę.
W okresie radzieckiej okupacji obydwu krajów granica de facto zniknęła, ale wróciła wraz z odzyskaną przez nie niepodległością: ulice ponownie przecięły pasiaste szlabany i budki celników. Choć nigdy nie była to twarda granica z prawdziwego zdarzenia, to aż do wejścia Łotwy i Estonii do Unii Europejskiej w 2004 roku siliła się na stosowną powagę. W grudniu 2007 roku granica zniknęła wraz z rozszerzeniem strefy Schengen na Estonię i Łotwę.
Obecnie jest to jedno z nielicznych miejsc na prowincji w skali wszystkich trzech krajów, gdzie w praktyce można odczuć „bałtyckość”. Nigdzie indziej żaden z trzech krajów nie jest tak blisko sąsiada, nigdzie nie występuje też taka symbioza. Jej przykładów jest wiele. Ze względu na nieco wyższy standard życia oraz korzystniejsze świadczenia opieki społecznej, spora część mieszkańców łotewskiej Valki melduje się w estońskiej Valdze (nie zmieniając przy tym faktycznego miejsca zamieszkania). Mieszkańcy estońskiej części miasta chętnie kupują na Łotwie tańszy (ze względu na niższą akcyzę) alkohol, zaś Łotysze korzystają z dobrodziejstw estońskiego systemu kaucyjnego, który nadal nie został wprowadzony na Łotwie. W praktyce zakupy można zrobić w położonym po łotewskiej stronie sklepie SuperAlko, a butelki i puszki oddać w supermarkecie Rimi po estońskiej stronie. Dystans między nimi to zaledwie 500 metrów.
Bałtyckie lato
Kraje bałtyckie to geograficznie już północ, tak klasyfikują je niektóre organizacje międzynarodowe. Przynależność do Europy Północnej (nawet rzekoma lub pozorna) to dla Bałtów i Estończyków swoista nobilitacja, w pewnym sensie ucieczka z Europy Wschodniej. Zupełnie jak określanie się jako Europa Środkowa jest sposobem na zdystansowaniem się od Wschodu dla Polski, Czech, Słowacji.
Poszukiwanie u siebie Północy stanowi powód do dumy (dla jednych) oraz licznych memów i żartów (dla innych), jednak nie da się zaprzeczyć pewnym zjawiskom przyrodniczym, jak białe noce w północnej Estonii. Podobnie jak Szwedzi czy Finowie, tak Estończycy zachowują się zupełnie inaczej latem i zimą, latem bardziej rozluźnieni, radośni, witalni. Nie bierze się to znikąd: zimy nad Bałtykiem potrafią być bardzo depresyjne. Dlatego też tak wielkie znaczenie ma święto przesilenia letniego, popularnie zwanego w Skandynawii Midsommar, na Litwie to Joninės, w Estonii – Jaanipäev, a na Łotwie Līgo lub Jaņi. Obchody nocy letniego przesilenia wszędzie wyglądają podobnie, lecz nigdzie nie są celebrowane z takim rozmachem jak na Łotwie.
W połowie czerwca łotewskie miasta zapadają w sen, im bliżej 21 czerwca, tym spokojniej i ciszej na ulicach i w korytarzach biur. Na Łotwie święto jest obchodzone oficjalnie przez dwa dni – a nieoficjalnie może trwać prawie tydzień, w zależności od tego jak korzystnie wygląda w danym roku kalendarz. Na placach miast i miasteczek są układane wielkie stosy, które zapłoną wielkim ogniem w najkrótszą noc roku, w sklepach pustoszeją półki z piwem, serem i innymi niezbędnymi przysmakami, bez których Līgo nie może się odbyć. Ktoś, kto miał okazję podróżować po krajach bałtyckich podczas Līgo, wie o czym mówię. Z kolei ktoś, kto miał możliwość świętować Līgo na łotewskiej prowincji z pewnością mógłby napisać na ten temat swoją niezwykłą historię. To trzeba przeżyć, lepiej jeden raz je zobaczyć, niż sto razy usłyszeć.
W czasach sowieckich obchody Līgo były oficjalnie zakazane, jako „przeżytek burżuazyjny”, więc liczne kołchozy bądź sowchozy łotewskie przyjmowały za datę swojego założenia właśnie 21, 22 23 lub 24 czerwca, by w ten sposób móc legalnie urządzać festyn – w celu uczczenia rocznicy powstania kołchozu, rzecz jasna. Cała reszta pozostawała bez zmian – piwo, ser, tradycyjne pieśni, wieńce dębowe etc.
Na Litwie święto Joninės zostało oficjalnie przywrócone do kalendarza i ogłoszono dniem wolnym od pracy stosunkowo późno, bo dopiero w 2003 roku. Nie ma też tam podobnego rozmachu oraz tak powszechnego sięgania do dawnych rytuałów, co na Łotwie, choć w ogólnym zarysie wygląda podobnie.
Tańczące niedźwiedzie
Po przekroczeniu granicy krajobraz pozostaje bez zmian: łagodne morenowe wzgórza, sosnowe lasy, złote pola i zielone łąki. Odmianą jest nieco lepsza jakość dróg. Z łotewskiej Bauski, jednego z historycznych ośrodków Semigalii, do litewskiego Poniewieża (Panevėžys), jadąc przez dawne przejście w Grenctāle/Saločiai, jest zaledwie godzina drogi. Dawne zabudowania graniczne – w większości drewniane – długo niszczały, w odróżnieniu np. od estońsko-łotewskiego przejścia Ikla/Ainaži, gdzie w jednym z budynków znalazł się sklep SuperAlko. W Grenctāle/Saločiai trwają prace renowacyjne, a napis oznajmia, że już wkrótce zostanie tam otwarty sklep. Zapewne również SuperAlko.
Od Poniewieża na południowy wschód biegnie droga szybkiego ruchu A2, którą w ciągu niespełna półtorej godziny można dojechać do Wilna. W odległości ok. 50 km od miasta po lewej mija się zjazd na drogę lokalną, która prowadzi do miejscowości Širvintos (Szyrwinty). Tutaj w okresie międzywojennym biegła linia demarkacyjna, stanowiąca „martwą” granicę pomiędzy Litwą a Polską. Chociaż nie jest tu tak widoczna, jak na przykład na A1 – jednej z dwóch głównych arterii komunikacyjnych kraju – łączącej stolicę z Kownem i dalej z Kłajpedą i wybrzeżem Bałtyku. Jadąc „jedynką”, na wysokości mniej więcej Vievis, wciąż można zobaczyć zachowane stare drewniane budynki, w których mieściły się strażnice graniczne po obydwu stronach, w znacznym od siebie oddaleniu. Na „dwójce”, nic z tych rzeczy się nie zobaczy, po prostu mija się Szyrwinty, gdzieś po lewej od autostrady, a następnie, za kilkanaście minut jest zjazd do Mejszagoły, miasteczka, które w okresie międzywojennym było już po polskiej stronie linii demarkacyjnej.
Nieco wcześniej, obok miasta Ukmergė (Wiłkomierz) można skręcić w kierunku Kowna i ponownie wyjechać na drogę E67, czyli wspomnianą już Via Balticę, która poprowadzi w kierunku dawnego polsko-litewskiego przejścia granicznego w Budzisku/Kalvarii. Przejście w Budzisku/Kalvarii zostało otwarte 1 grudnia 1992 roku, do tego czasu granica ZSRR z PRL na odcinku litewskim była zamknięta (od 1986 funkcjonował tu punkt uproszczonego przekraczania granicy, który jednak nie miał statusu międzynarodowego), cały ruch odbywał się przez najbliższe przejście w białoruskim Grodnie. W okresie międzywojennym, do 1938 roku, przejścia graniczne na tym odcinku również nie funkcjonowały. To najruchliwsze z perspektywy Litwy przejście zostało zlikwidowane 21 grudnia 2007 roku.
Niedaleko stąd znajdowało się też dawne przejście kolejowe – po litewskiej stronie nosiło nazwę Mockava (Maćkowo), po polskiej – Trakiszki. W późnych latach dziewięćdziesiątych kursował tędy pociąg osobowy z Suwałk do litewskiej miejscowości Šeštokai, skąd można było kontynuować podróż do Kowna (przez Mariampol) i dalej do Wilna. Była to podróż z prawdziwego zdarzenia, gdyż zajmowała prawie cały dzień.
Pamiętam ten pociąg osobowy, dwa wagony, wyruszał wczesnym rankiem z Suwałk, bardzo powoli docierał do Trakiszek, gdzie odbywała się kontrola graniczna i celna, następnie przez czterdzieści minut toczył się po trzydziestokilometrowym litewskim odcinku do stacji w Šeštokai. W trakcie jazdy odbywała się litewska kontrola graniczna, a w Šeštokai czekał podstawiony pociąg osobowy do Kowna.
Podczas podróży z przyjacielem tym pociągiem w połowie lat dziewięćdziesiątych spotkałem dwóch Czechów, którzy – nie wiedzieć czemu – uparli się dotrzeć na Litwę koleją. Do dziś pamiętam ich oczy, które robiły się coraz większe, kiedy po opuszczeniu stacji w Trakiszkach pociąg powoli sunął przez okolicę pozbawioną jakichkolwiek śladów cywilizacji. Ich niepokój był wyraźnie odczuwalny – poza naszą czwórką w wagonie nie było nikogo, więc można było czytać w ich myślach, kiedy nerwowo patrzyli przez okno, a w rękach ściskali paszporty.
Nie wiem czego oczekiwali czescy podróżnicy, nie wiem też, czy oglądali polski film fabularny „Lokis. Rękopis profesora Wittembacha” (reż. Janusz Majewski). Sądzę, że nie. Fabuła tego filmu z 1970 roku jest oparta na noweli francuskiego romantyka Prospera Mérimée’a i opowiada historię ewangelickiego pastora, naukowca z Królewca, który wybiera się na dziką i owianą legendami Żmudź, leżącą w Cesarstwie Rosyjskim, po „tamtej stronie” Niemna, w celu zbierania folkloru. Na początku filmu jest scena, kiedy pociąg wjeżdża na stację graniczną w Eitkunach i oczom podróżnych – profesora, księżny Pacowej, młodej arystokratki Julii Dowgiałło oraz angielskiej guwernantki – ukazuje się najpierw drewniany budynek stacji, pomalowany na zielono, z napisem Эйткуны, a następnie hałaśliwa grupa Cyganów w barwnych strojach – tańczą, grają na skrzypcach i gitarach, na łańcuchu mają tańczącego niedźwiedzia. Scena trwa krótko, za chwilę zjawiają się carscy żandarmi w niebieskich mundurach i przepędzają grupę Cyganów razem z niedźwiedziem, znikają z kadru.
Nie wiem czego Czesi spodziewali się po spotkaniu z Litwą, na najmniej uczęszczanym szlaku turystycznym i najrzadziej wybieranym przejściu granicznym – niedźwiedzia, Cyganów czy może groźnych sowieckich pograniczników w czapkach uszankach? Jakkolwiek było, widok normalnie umundurowanych strażników litewskich przybyłych specjalnie dla naszej czwórki, bez walonków, szarych płaszczy wojskowych, czapek typu „lotnisko” czy uszanek, bez kałasznikowów, a uzbrojonych jedynie w stemple graniczne wzbudził w nich zaufanie i najwyraźniej uspokoił.
W każdym razie, po dotarciu do Šeštokai rozpogodziło się, zza niskich, szarych chmur wyjrzało zimne bałtyckie słońce, podstawiony pociąg osobowy był pomalowany w wesołe biało-niebiesko-czerwone kolory i wyglądał całkiem solidnie. Nie było Cyganów, niedźwiedzia i napisów cyrylicą. Czesi uśmiechali się i robili zdjęcia oraz próbowali sylabami czytać tekst ogłoszenia po litewsku.
Soprano na zerowym peronie
W 2019 roku, w upalny letni wieczór, siedziałem w popularnej knajpie Peronas 0 na wileńskim dworcu kolejowym. Knajpa powstała kilka lat temu, kiedy ktoś wpadł na pomysł zagospodarowania od dawna już nieużywanych magazynów kolejowych na rampie przy ślepym torze, tuż przy głównym gmachu dworca. W środku dawnego magazynu urządzono wielki bar – w surowym loftowym stylu, natomiast na rampie przy nieużywanym torze, na „peronie zerowym” ustawiono stare stoliki, kanapy i fotele oraz autentyczne ławki z dawnych, od lat już nieużywanych, podmiejskich radzieckich wagonów. Pod zadaszeniem pociągnięto girlandy żarówek, a jako ukoronowanie dzieła ustawiono ogromny posąg Tony’ego Soprano – w białym szlafroku i bokserkach. Soprano głową sięga zadaszenia i jest dobrze widoczny dla pasażerów pociągów, które przejeżdżają przez wileński dworzec.
Peron zerowy powoli wypełniał się hipsterską – i nie tylko – młodzieżą, zewsząd było słychać ożywione rozmowy. Muzyka, papierosy elektroniczne, chichoty, krótkie nogawki, brody i podkręcone wąsy, kolorowe czapki robione na drutach, dredy i workowate bawełniane lub lniane spodnie, krótkie nogawki i wielkie białe adidasy. Mówiąc krótko, czar nocy letniej, na dodatek piątkowej. W odległości nie więcej niż dwieście metrów, na wydzielony peron wjechał pociąg tranzytowy z Kaliningradu. Litewskie koleje dwa lata temu zawiesiły swoje ostatnie własne połączenia do Moskwy i Petersburga, pozostały więc tylko rosyjskie pociągi tranzytowe. Litwę codziennie przecinają połączenia Rosyjskich Kolei Żelaznych, łączących enklawę obwodu kaliningradzkiego z resztą Federacji Rosyjskiej. Na dworcu w Wilnie w tym celu wyznaczono osobny peron, który jest otoczony niewielką barierką, a pośrodku jest ustawiony niewielki pawilon duty free. Jedyne wyjście z peronu prowadzi przez przejście podziemne do stanowisk kontroli litewskiej straży granicznej.
Pasażerowie pociągu powoli wychodzili na peron, którego nie mogli opuścić. Siedziałem z pintą Murphy’s w ręku, w miękkim, głębokim fotelu. Z peronu zero wyraźnie widziałem jednego z pasażerów pociągu, który wyszedł z wagonu na papierosa. Był ubrany w podkoszulek na ramiączkach, rozciągnięte spodnie dresowe i gumowe klapki. Zapalił papierosa i nagle zobaczył Tony’ego. Stał tak i patrzył na wielgachną postać Soprano oraz całe to rozbawione towarzystwo dookoła niego. Wydało mi się, że niemal widzę jak jego usta składają się do przekleństwa: „Wo dajut, bl..!”
Epilog
W 1980 roku w Rydze powstała superprodukcja filmowa pod tytułem „Długa droga przez wydmy” (reż. Aloizs Brenčs). Film to rodzaj sagi rodzinnej, opowiedzianej w siedmiu odcinkach, ukazującej historię współczesnej Łotwy, która zaczyna się w niepodległej, międzywojennej pierwszej republice, przez którą następnie przetacza się II wojna światowa i ostatecznie kończy się szczęśliwie w socjalistycznej radzieckiej Łotwie. Film, miał oczywiście wydźwięk propagandowy, tym niemniej – wyjątkowo śmiało, jak na tamte czasy – poruszał temat pierwszej republiki, nie ujmując go w jednoznacznie negatywnym świetle. Ci, którzy potrafili czytać między wierszami, dostrzegali przekaz, który był tym, czym przykładowo stojący w centrum Rygi pomnik Mildy, na postumencie którego wyryte są słowa „Tēvzemei un Brīvībai” (pol. „Ojczyźnie i wolności”), który symbolizował niepodległość Łotwy i cudem przetrwał okres sowiecki.
Kraje bałtyckie są niczym dobry film drogi. Film, który ma fascynujący początek, później nieco spowalnia i znów powoli się rozkręca. Scenariusz tego filmu jest jak Via Baltica, wzdłuż której kolejno migają nam za oknem pejzaże, historie, obrazki, ludzie, wydarzenia. Przeplatają się ze sobą, tworzą dziwne kombinacje, konfiguracje, połączenia, jak w kalejdoskopie. Lub też oddzielają się od siebie na jakąś chwilę, żeby podkreślić własną odrębność, zaznaczyć wielość i wieloznaczność wątków, które już za moment nieuchronnie spychają je z powrotem ku sobie, łączą, spajają, sprowadzają do wspólnego mianownika.
Ten scenariusz, którego początek stanowił „Bałtycki łańcuch” rąk mieszkańców Litwy, Łotwy i Estonii, który realizowany jest od trzydziestu lat, często jest jak ta filmowa wędrówka – pełna uniesień i rozczarowań, wzlotów i upadków, sukcesów i porażek. Ta wędrówka wciąż trwa.
Tallinn, Ryga, Wilno, sierpień-wrzesień 2019
Przypisy:
[1] Nazwa jest grą słów, opartą na pozornym współbrzmieniu nazwy estońskiej („hell hunt” po estońsku znaczy „łagodny wilk”) z możliwą interpretacją tych słów w języku angielskim („hell hunt” – „piekielnie polowanie”)
Noclegi w krajach bałtyckich możesz zarezerwować na tej stronie »
Absolwent Archeologii Śródziemnomorskiej Uniwersytetu Łódzkiego. Pisarz i eseista. Tłumacz i podróżnik, źródłem wielu inspiracji są zwłaszcza Bałkany, lecz punktem odniesienia pozostaje Europa Środkowa – przestrzeń kulturowa od Kłajpedy do Triestu.