Ciao, Zachodzie wyobrażony!

|

Ręka w górę ten, kto jest teraz w stanie ze spokojem śledzić wiadomości. Oraz tacy, którzy nie zasypiają z „co będzie, jeśli…?” kołaczącym z tyłu głowy. I ci niespokojni, przerażeni, z ironicznym uśmieszkiem zabłąkanym na ustach czy dręczeni ciągłym poczuciem dysonansu logicznego, którzy nieustannie rozważają, tak „na w razie czego”  – „Od 20 stycznia minęło dopiero (X czasu), co jeszcze TEN człowiek / CI ludzie odwal… wymyślą?”

Jak mocno by mnie nie kusiła orwellowska mowa, wiem, że byłoby to strasznie nieoryginalne, więc spróbuję się powstrzymać (upsi, już mi się nie udało). Chcąc nie chcąc wszyscy wpadliśmy w nowe realia, z którymi jesteśmy zmuszeni teraz… dealować. Pod wieloma względami sytuacja jest very, very bad. Nie ma co ściemniać – czasem wygląda to na total disaster. Z drugiej strony, może to właśnie takich okoliczności potrzebuje każdy z nas, żeby spróbować podjąć się tej czy innej great job na rzecz ocalenia demokracji. Póki nie jest za późno.

Zachód czy „Zachód”?

Na tytuł tego tekstu wybrałam metaforę autorstwa mojego ulubionego antropologa – Alexeia Yurchaka – „wyobrażony Zachód” (imaginary west). Można powiedzieć, że opatentował ją w książce, której tytuł ma w sobie niewiele mniej charakteru i artystycznej ironii – Everything Was Forever, Until It Was No More („Wszystko było wieczne, dopóki już takie nie było”). Jak pewnie już podejrzewacie, takimi słowami Yurchak opisywał ZSRR i jego mieszkańców, którzy stworzyli jedyne w swoim rodzaju wyobrażenie Zachodu.

To ostatnie wyróżniało się nadawaniem szczególnego znaczenia zjawiskom i przedmiotom symbolizującym Zachód. Inaczej mówiąc, były to (najczęściej) utopijne i powstałe w rzeczywistości komunistycznej treści wlewane w stereotypowo kapitalistyczne formy. Na przykład heretyczna sakralizacja butelki (która znalazła się w domu w sposób absolutnie mistyczny) „Coca-Coli”, czynienie z niej kwintesencji „innego świata”.

Tak samo było z dżinsami. I z każdym innym „zakazanym owocem” stamtąd. Może właśnie dlatego nie powinna dziwić postępująca w obliczu widocznego upadku ZSRR chęć „Wschodu” do „zachodnienia na sterydach” – od manii euroremontów po wszechogarniającą popularność McDonald’sa.

A jakie znaczenie ma to słowo dla Ciebie?

Mimo wszystko pojęcie „Zachodu” oznacza o wiele więcej, niż tylko jego materialistyczną realizację. Bez aspektu moralnego, tak dobrze znanych „zachodnich wartości” (i tu jestem bezsilna – w mojej głowie ta fraza zawsze rozbrzmiewa głębokim i podniosłym głosem Prezydenta Valdasa Adamkusa) przekształca się we własną parodię i zwykłą wydmuszkę.

Dla mnie pojęcie „Zachód” – a może i dla Ciebie, albo chociażby przedstawicieli mojego pokolenia, urodzonych w Niepodległej Litwie i dojrzewających w dobie Unii Europejskiej – odnosi się przede wszystkim do fundamentalnych praw, takich jak równość wobec prawa, wolność słowa i prasy, prawo do prywatności czy możliwość nieograniczonego uczestnictwa w życiu politycznym, poczynając od jego formowania.

Jednak wydarzenia globalne ostatnich lat sprawiają, że każdego dnia ten fundament doświadcza dotkliwych ciosów. Tak jak sama wizja „Zachodu”, którą od zawsze nosiłam w sobie i bez najmniejszego zwątpienia przyjmowałam za pewnik.

„Zachód” jako system wartości

„Zachód” nie jest już miejscem. Powiedziałabym, że jest to prawdziwy zbiór idei politycznych i kulturalnych. Lub, z dziecinną naiwnością, – wyraz miłości do demokracji, której ideały wspólnie zgadzamy się przyjąć. Choć w pierwszym odruchu ta myśl może wywołać ostry dysonans, teraz widać to jak na dłoni – tak naprawdę „Zachód” potrafi zachowywać się zupełnie „niezachodnio”. A „Wschód” wręcz przeciwnie – potrafi przyjąć rozwiązania „zachodniejsze” od samego Zachodu. To my sami dyktujemy zasady tej potencjalnie bardzo kosztownej gry.

Mam też wrażenie, że młode pokolenie często przecenia postęp, traktując go jak coś nieuniknionego. No właśnie nie, przyjaciele. Nurtowi historii zdarza się wić w nieprzewidywalny sposób: nie tylko płynie do przodu, ale też się cofa; nie tylko z Zachodu (narracja o zwycięstwie liberalnej demokracji) na Wschód, ale też ze Wschodu na Zachód (w wielu formach – choćby „niepisanych reguł”, zaadaptowanych w bardziej wyrafinowanej postaci).

My – ludzie zwyczajni

Pozwolę sobie na niespodziewane zanurzenie się w ekstremalnym kontekście historycznym. Kiedy myślimy o tak trudnej do pojęcia zbrodni, jaką był Holokaust, choć i technicznie rzecz biorąc przyjmujemy do wiadomości prawdę historyczną, to wciąż echem odbija się pytanie: jak? Jak do tego doszło? Jak Niemcy – rozsądni, wykształceni ludzie, reprezentanci kultury baroku (mając w pamięci jak Balys Sruoga zażartował smutno – barok opadł w barak) –  mogli zgotować takie piekło? Prawdziwi ludzie „zachodu”! No jak?!

A rzeczy „wielkie” zaczynają się od małych. Początkowo Niemcy niczym się nie wyróżniali. Też byli „zwyczajnymi ludźmi”, jak wielu innych (świetnie ilustruje to dokument Netflixa Ordinary Men. The Forgotten Holocaust z 2022 roku).

Więc jeśli, również z dzisiejszej perspektywy, bez zastanowienia traktujemy samych siebie jak coś doskonalszego – czeka nas bolesne rozczarowanie. Może i żyjemy w innej epoce, ale jesteśmy tak samo ułomni, grzeszni, podatni na emocjonalne i psychologiczne wpływy i manipulacje.

Okey… to gdzie tu jest pies pogrzebany?

Rola indywidualnej odpowiedzialności

Właśnie w tym, że takie występki myślowe przeciwko demokracji i człowieczeństwu pojawiają się z dnia na dzień. To skutek objawów wewnętrznych. Dobra wiadomość jest taka, że jeśli dostrzeżemy je odpowiednio wcześnie, możemy zapobiec rozwojowi tej śmiertelnej choroby. O tym wszystkim z zachwycającą trafnością pisze w swojej – doskonale znanej Litwinom – książce O tyranii Timothy Snyder. Sformułował w niej dwadzieścia lekcji mających pokazać jak, jego zdaniem, każdy z nas może walczyć z objawami tyranii zanim zdąży się ona osadzić.

Za jedną z najważniejszych uznaje przyjęcie indywidualnej odpowiedzialności za to jak wygląda otaczająca nas rzeczywistość. Nie ucieczka od problemów ani poszukiwanie „kozła ofiarnego” za niezadowalający nas obraz świata, ale właśnie indywidualne działania mające na celu pielęgnowanie wartości – w tym wypadku wartości „zachodnich”, które wspólnie postanowiliśmy przyjąć jako wzorzec.

Instytucje – obrończynie demokracji

Timothy Snyder mówi też o wielu innych kwestiach: etyce zawodowej, wrażliwości na „niebezpieczne słowa”, groźbie rządów jednopartyjnych, byciu dociekliwym i roli „innego”. Jednak trzeba tu podkreślić jeszcze coś innego – krytyczne znaczenie instytucji, tworzących krwioobieg demokracji. Nie ukrywajmy, że samo słowo „instytucja” ma olbrzymie znaczenie. Ale jak uważa historyk, to właśnie one pomagają nam zachować przyzwoitość. Są jak najprawdziwsze strażnice demokracji – po ich upadku cały porządek zaczyna drżeć w posadach.

„Często zakładamy, że instytucje automatycznie oprą się nawet bezpośrednim atakom. (…). Błąd polega na założeniu, że rządzący, którzy doszli do władzy dzięki instytucjom, nie mogą ich zmienić ani zniszczyć – nawet jeśli zapowiedzieli, że właśnie to zrobią” – ostrzega.

Demokracja opiera się na odwadze

Właśnie w taki sposób działają reżimy autorytarne – legitymizując swoje funkcjonowanie za pomocą prawa. A bez instytucji nawet Konstytucja staje się bezwartościowym świstkiem, przerabianym wedle potrzeb reżimu.

To, że autorytarni liderzy są silni jest iluzją. Są słabi, paranoiczni, kryją się za murami instytucji w rozpaczliwej próbie utrzymania swojego reżimu. To demokracja należy do silnych. Stanie w obronie wartości oraz interesów swoich i innych wymaga odwagi i determinacji każdego dnia.

Koniecznie trzeba zaznaczyć, że żadna instytucja nie obroni się sama. To my musimy ich strzec jak oka w głowie. Dlatego Timothy Snyder zachęca, żeby każdy z nas zastanowił się, na której instytucji najbardziej mu zależy – od sądów i prasy aż do związków zawodowych – i stał za nią murem.

Siła naszych wyborów

Muszę wyznać, że ten tekst nigdy by nie powstał, gdyby nie „instytucjonalna” pomoc. Wtedy, gdy „Zachód” jeszcze oznaczał Zachód (przynajmniej w tradycyjnym znaczeniu tego słowa) miałam okazję z innymi młodymi aktywistami uczestniczyć w warsztatach w Bułgarii. Litewskich uczestników projektu wybrała Fundacja Otwartej Litwy (Atviros Lietuvos Fondas) – moim zdaniem jedna z tych organizacji, których wpływ na rozwój intelektualny oraz zmiany w społeczeństwie od momentu odzyskania Niepodległości był największy.

W trakcie warsztatów opracowaliśmy potencjalne scenariusze przyszłości Europy – w perspektywie roku, pięciu, dziesięciu i więcej lat. Chociaż już wtedy nie tryskaliśmy optymizmem, z dzisiejszego punktu widzenia wiem, jak naiwni byliśmy. W ciągu nieco ponad sześciu miesięcy od zakończenia warsztatów na świecie doszło do szokującej liczby niedemokratycznych zmian.

Nawet kiedy wszystko zmienia się tak raptownie, moc naszych wyborów pozostaje olbrzymia. Dlatego wybierajmy świadomie, przyjaciele – broniąc instytucji, okazując troskę i pozostając odważnymi.

Tekst pierwotnie ukazał się na portalu Litewskiego Radia i Telewizji. Przedruk w Przeglądzie Bałtyckim dzięki uprzejmości autorki. Tłumaczenie z języka litewskiego Anna Krawczyk.

Zapisz się na newsletter!

Na Twoją skrzynkę e-mailową będę trafiały informacje o nowych publikacjach oraz o promocjach.

Litewska politolożka i historyczka, pracuje jako koordynatorka studiów doktoranckich na Uniwersytecie Wileńskim, współpracuje z mediami (15min.lt, LRT, Bernardinai, The Baltic Times), była współzałożycielką Towarzystwa Młodych Dziennikarzy Uniwersytetu Wileńskiego. Interesuje się tematyką pamięci, sprawiedliwości tranzycyjnej, studiami nad weteranami wojen. Pochodzi z Taurogów (Tauragė).


NEWSLETTER

Zapisz się na newsletter i otrzymaj bezpłatną 30-dniową prenumeratę Przeglądu Bałtyckiego!


×