Gdyby amerykańską prerię zamienić na wody Zalewu Szczecińskiego, Świny i okolicznych rozlewisk, konie i powozy na łodzie, a kowboja na rybaka, to otrzymamy obraz prawdziwego polskiego Dzikiego Zachodu. W pierwszych latach po wojnie rybołówstwo umożliwiło przetrwanie osadnikom przybywającym na nasze wyspy. Stało się przy tym również dziedziną życia określającą zręby kultury i tożsamości regionu.
W czasie wojny na Zalewie Szczecińskim nie łowiono. W tym czasie nagromadziła się tam ogromna ilość ryb. Osadnicy, którzy przybywali tu z odległych stron mieli za to ogromny problem z dostępem do żywności. Pożywne, bogate w białko ryby zaspokajały te potrzeby. Pan Józef, rybak z Karsiboru opowiadał nam: „Węgorza było dużo… jak ja rybaczyłem to 1 maja miałem 1360 kilo, 2 maja 900 kilo, 3 maja 700 kilo. Jednego miesiąca my zdali ponad 13 ton ryby! A jeden handlarz przyjeżdżał wołgą i daliśmy mu 480 kilogramów ryby. To auto aż było krzywe! Tam gdzie kierowca siedział na przodzie to wór 180 kilo mia...
Pozostało jeszcze 85% artykułu.
Prenumeruj i wspieraj Przegląd Bałtycki!
Zyskaj dostęp do setek eksperckich artykułów poświęconych państwom regionu Morza Bałtyckiego.


