Były sobie Fabianiszki? Recenzja książki Romualda Mieczkowskiego

|

Tytuł najnowszej książki Romualda Mieczkowskiego Były sobie Fabianiszki na potrzeby niniejszej recenzji postanowiłem uzupełnić znakiem pytania. Dlaczego? Ponieważ po jej lekturze mam niemal pewność, że dzięki pamięci zapisanej w tej książce Fabianiszki nie tylko były, ale też, że istnieją i już na zawsze będą, chociaż nie tam i nie wtedy, tylko w świecie stworzonym przez autora, ocalonym przez niego od zapomnienia, który dzięki słowu pisanemu przekracza granice miejsca i czasu.

W moim przekonaniu Romuald Mieczkowski tworzy swoją opowieść w co najmniej trzech, dających się zidentyfikować warstwach. Pierwsza, jak uczciwe przyznaje, przywołuje prawdziwe postaci i wspomnienia, dotyczące Fabianiszek historycznych, tych, których już nie ma. Już chociażby li tylko z tych powodów książka zasługuje na uwagę czytelnika chcącego poznać lepiej Wilno i jego historię. Fabianiszki, przypomnijmy, są obecnie dzielnicą miasta nad Wilią, lecz jeszcze nie tak dawno stanowiły maleńką osadę na przedmieściach, mały odrębny świat, najmniejszą z mniejszych i większych ojczyzn. W ten sposób zatem książka uzupełnia poważną wyrwę w wiedzy na temat dziejów i tożsamości Wilna, niejako przywraca narażoną na utratę część jego dziedzictwa. Kto by pomyślał, że tam, gdzie teraz roi się od bloków, stały domy, kwitły ogrody, że istniał świat zupełnie innego formatu?

Oddajmy głos autorowi, by na chwilę przenieść się do tamtych Fabianiszek: „Osada, a właściwie wieś w nowo utworzonym administracyjnie rejonie wileńskim, na północnych obrzeżach Wilna, była oddalona od centrum miasta o pięć, góra sześć kilometrów, rogatki miejskie w zasięgu ręki. Chodziliśmy na wzgórza przedmieścia, skąd w oddali widniały strzeliste kościelne wieże i białe mury miasta, które istniało równolegle, żyło własnym, tajemniczym życiem. Widok Wilna z wysokości piaszczystego pagórka, obsianego gryką albo mizernie porośniętego kukurydzą, był jak kolorowa pocztówka. Jakoś nie mogliśmy uzmysłowić sobie, że domy tam, w dole, istnieją naprawdę” (s. 13). A zatem Fabianiszki już wtedy były po to, by spojrzeć na Wilno, by ujrzeć piękno i magię miasta, która onieśmiela, która zaprasza, która intryguje. Czy już wtedy autor pokochał Wilno na zawsze? I czy my nie powinniśmy czasem wyjść z centrum naszych miast, z centrum naszych istnień, by stanąć z ukosa i przyjrzeć się temu, czego na co dzień nie widzimy? W ten sposób Fabianiszki, zarówno rzeczywiście, jak i symbolicznie, są idealnym miejscem obserwacji, zatrzymania się, patrzenia. Czyż nie o to także chodzi w literaturze? Czyż nie powinna nam być niczym okulary pozwalające dostrzec świat dotychczas przesłonięty? I widząc więcej, już nie wiesz, gdzie kończą się tamte, a gdzie zaczynają twoje Fabianiszki…

Druga warstwa narracji zbudowana jest wokół losów ludzi, rodziny Mieczkowskich, ich krewnych, przyjaciół, znajomych, ale także osób tylko napotkanych, zaobserwowanych, z którymi autor się zetknął, a które z różnych powodów pozostały w jego pamięci. Losy naznaczone trudem i szczęściem, tułaczką i spokojem, chwilami radosnymi i niepokojami. Takie przecież było życie tak wielu przed, w trakcie i po wojnie, a może nawet bardziej po wojnie, jeśli idzie o Polaków z Wilna i Wileńszczyzny, którzy na nowo musieli odnaleźć swoją tożsamość w litewskiej rzeczywistości. I tutaj książka zasługuje na uwagę. Można bowiem w niej odnaleźć różne losy i różne oceny. Tych, którzy przy polskości trwali i tych, którzy traktowali i traktują ją li tylko jak trampolinę, jak kolejny punkt w życiorysie, skreślany, bądź dodawany, w zależności od tego, gdzie akurat stara się o posadę. Są informacje naprawdę ciekawie, o tym na przykład, jak się służyło w radzieckim wojsku, a także, jak można było wyjechać za socjalistyczną granicę. Zwłaszcza dla młodego czytelnika niemało wiadomości będzie tutaj zaskakujących.

By przedstawić chociaż kilka postaci, o których opowiada autor, trzeba by było kolejnej recenzji. Dlatego w tym miejscu pozwolę sobie przywołać tylko opis jednej nieznajomej staruszki: „Mieszkankę tego kąta ujrzałem pewnego wiosennego, ciepłego popołudnia. Stara i zgarbiona, siedziała na staromodnym krześle, owinięta w chustę. Patrzyła w dal, ponad gwarny plac przed cerkwią, gdzie uliczni handlarze obrazami głośno i natarczywie zachwalali swój towar. Siedziała w otwartych drzwiach, obitych oberwaną miejscami ceratą, spod której wyłaziły kawałki brudnej waty. W drzwiach poruszała się na lekkim wietrze kotara o nieokreślonym kolorze. Na kolanach trzymała białego kota w czarne plamki. W tym miejscu miasta kobieta stanowiła chyba jedyny nieruchomy obiekt. (…) Była jakby nieobecna, zupełnie niedzisiejsza, przypominała epokę, która dawno minęła. (…) Czasem, kiedy przechodziłem obok i widziałem ją w tej samej pozie, miałem wrażenie, że to fatamorgana, jaka nawiedza te zakątki miejskie, w których do późna płynie gwarny potok ludzki” (s. 125). Kobieta, o której pisze Autor, to dla mnie niemy świadek historii miasta, historii ludzi, historii przemian. Świadek, który nie mówi. Cóż to za świadek? To świadek, który wie, który czuwa, który jest memento, by nie zapomnieć, by zadawać pytania, by pytać starszych o to, co było, by wiedzieć, kim się jest i gdzie się zmierza. By nie zatracać się w przemijalności i gwarności tego świata. To świadek, który prowokuje do poszukiwania, do rozwiązania zawiłości i dylematów. Dzięki któremu wiemy, że jest coś więcej, że coś więcej było, i tylko od nas zależy, czy przejdziemy obok, czy też zatrzymamy się, zapytamy, porozmawiamy…

I wreszcie trzecia warstwa narracji to historia samego autora. Autora, który poszukując prawdy o swoim życiu, chce niejako poprzez tę książkę podziękować miejscu, a nade wszystko ludziom, którzy go ukształtowali. Niczym wielu przed nim, którzy pojęli, co zawdzięczają światu, który ich ukształtował. Autor, jako człowiek „pomiędzy”, gdyż ogarniający i Wilno, i Warszawę, Litwę i Polskę, wreszcie Polaków z Litwy i Polaków z Polski, a także całego świata, ma komu dziękować. Na kartach książki są przodkowie, ale są i wielkie postaci historii. Jest Jan Paweł II, są i bezimienni dobroczyńcy. Jednocześnie Romuald Mieczkowski wraca do rodzinnego domu w Fabianiszkach, do rodzinnej wioski, by znaleźć ją, jak w wierszu Kawafisa, „opuszczoną, ubogą”, by wracając zobaczyć, że już jej nie ma. Lecz by jednocześnie odkryć, po wielu trudach i doświadczeniach, że nigdy tak naprawdę jej nie opuścił, że wszystko, co gromadził poza nimi, było li tylko bagażem w podróży, po której trzeba wrócić do domu. Zawsze się wraca. I w ten sposób książka Były sobie Fabianiszki może przypomnieć każdemu z nas, że homo viator to nie tylko figuratywna przenośna literacka, lecz to głęboka prawda o naszym istnieniu, zwłaszcza wtedy, gdy chcemy dotrzeć do jego najgłębszych pokładów.

Jaka jest zatem prawda wydobyta z podróży do źródeł, którą chce się z nami podzielić autor? Były sobie Fabianiszki zaczynają się sceną, w której w szkolnych ławach koleżanki i koledzy młodego Romusia wyśmiewają się z jego przywiązania do Polski. Nieświadomy (a może bardziej niż inni świadomy) zawirowań dziejowych chłopiec z dumą, nadzieją, przekonaniem, a może po prostu bezrefleksyjnie odpowiada: „Moją ojczyzną jest Polska” (s. 5). Na co rozbawione dzieci: „Ale durny!”, „Jaka Polska, odkuda Polska? Nasza rodina Rosija?” (…) „Tut Sowietskij Sojuz, Tutaj Związek Radziecki” (…) „My żyim w Litwie i wychodzi to Litwa nasza ojczyzna…” (s. 5).  Jak pięknie zapisuje autor w pierwszych zdaniach opowieści: „Tego dnia usiłowałem zrozumieć, co to ojczyzna i gdzie jest ta moja” (s. 5). Romuś, potem Romuald, Romek, redaktor Mieczkowski, nigdy nie zrezygnuje z pytania o ojczyznę, o swoją ojczyznę. Bo przecież jakże bardziej niż tylko o jej materialną warstwę chodzi o jej warstwę duchową. O polskie słowo, o myślenie po polsku, o rozwój tego, co się zwie dziedzictwem. I co ważne, by, już jako dorosły człowiek, odważnie i z rozwagą przeciwstawić się zajadłym krzykom próbującym polskość zagłuszyć. Zagłuszyć ją na Litwie, ale też zagłuszyć ją w Polsce bądź wszędzie wśród Polaków, którzy już się do niej nie przyznają, dla których przestała być wyznacznikiem i wartością.

Jakże prawdziwe w swej wymowie są słowa umieszczone w postscriptum książki: „Kraina, którą uważał za swoją ojczyznę, wyzwoliła się spod jarzma zaborców. Była wolna” (s. 133). Jednakże w krainie tej: „(…) Sztuka słowa zmieniła oblicze: zatraciła dawne cele, bardziej ukierunkowana była na ułożenie sobie życia w nowych warunkach” (s. 133). Romuś, a teraz już Romuald, znowu musi pytać o to, gdzie jest jego ojczyzna, czym jest polskość. Dla wielu może być „człowiekiem bezdomnym”, gdyż jego dom to nie luksusowe pałace, intratne kontrakty i białe flagi wywieszane na masztach wartości. Tym bardziej, że wielu sztukmistrzów słowa niczym wrzeszczące dzieciaki ze szkolnej ławy próbuje polskość zakrzyczeć, a z tymi, co wciąż o niej marzą i jej szukają, nie za bardzo znajduje wspólny język. „Dawny przyjaciel akurat podpisywał ważne papiery. Wstał jednak zza biurka. Podano kawę, ciastka, ale rozmowa jakoś się nie kleiła. Zabrakło wspólnych marzeń, a inne już ich nie łączyły. Nie pasowali do siebie również z wyglądu – jeden w eleganckim garniturze, miał jedwabny modny krawat drugi – ogorzały, w swetrze i wypłowiałym ubiorze wędrowca (podkreślenie T.S.), z plecakiem” (s. 134).

Tamtych Fabianiszek już nie ma, ale czy nie ma dokąd wrócić? Czy jest jeszcze gdzieś miejsce, gdzie wędrowiec będzie u siebie? I znowu Romuś (kilkadziesiąt lat starszy) pozostaje sam ze swoim pytaniem, z zadawaniem dalszych pytań, z poszukiwaniem odpowiedzi. Ktoś powie, że taki już los poety, pisarza, człowieka wrażliwego i uczciwego. Ale czy jego marzenia to budowanie szklanych domów dla bezdomnych ludzi? Czy pozostało mu tylko toczenie Syzyfowego kamienia i kruchość pięknych marzeń?

Książka Były sobie Fabianiszki wzrusza, prowokuje do pytań, nie udziela prostych odpowiedzi. Pozwala odnaleźć imponderabilia w codzienności i rzeczywiste dylematy w szpaltach pamięci. Jest także prawdziwą lekcją historii o życiu w zniewolonej okupacją sowiecką Litwie, o latach transformacji i następnych, już w niepodległym kraju. Na pewno stanie się cennym źródłem badań nad historią Wilna, w tym samych Fabianiszek, jak również będzie nie lada gratką dla biografów, historyków życia codziennego, miłośników małych historii rozgrywających się na tle wydarzeń. Dla mnie jednak książka Romualda Mieczkowskiego pozostanie przede wszystkim próbą literackiego uwolnienia pamięci, zrozumienia siebie poprzez to, skąd jesteśmy, gdzie byliśmy i do czego zmierzamy. Każdy z nas wyszedł ze swoich Fabianiszek. Czy tylko potrafimy do nich powrócić? Czy chcemy chociaż na chwilę zatrzymać się w naszej podróży, by zrozumieć?

Gdańsk, 29 maja 2020 roku

Prawnik, nauczyciel akademicki, adwokat. Gdańszczanin pochodzący z rodziny o wileńskich korzeniach, adept filozofii, autor monografii i artykułów naukowych z zakresu prawa karnego, filozofii prawa oraz praw człowieka, a także dwóch tomów poezji. Działacz na rzecz praw językowych mniejszości polskiej na Litwie oraz polsko-litewskiej współpracy kulturalnej. Autorką zdjęcia profilowego jest Justyna Wasiniewska.


NEWSLETTER

Zapisz się na newsletter i otrzymaj bezpłatną 30-dniową prenumeratę Przeglądu Bałtyckiego!