Estonia. Od pierwszego osobistego zetknięcia z tym niewielkim światem nie minęły cztery lata. Z tego cały jeden rok tam, a reszta tu – w Polsce, zastanawiając się, jak zorganizować sobie życie tak, by być jedną nogą tam, a drugą tu. Wychodzi mi to średnio, ale tendencja jest pozytywna. Nie o tym jednak ten tekst. Mam w głowie całą gamę wspomnień z roku spędzonego w Viljandi oraz wiele wrażeń z powrotów do tego miasteczka. Także moje myśli skupiają się i na tamtejszej rzeczywistości, i na wiadomościach z aktualizacjami z życia rozsianych po całej Estonii znajomych. Z tych wszystkich doświadczeń, informacji i wiadomości ułożyłem swoje – Polaka z odległych z estońskiej perspektywy Beskidów – subiektywne obrazy Estonek i Estończyków.
Nasze polskie opinie o Estonii i jej mieszkańcach to często związane ze sobą skrawki prawdy i zniekształconych w „głuchym telefonie” przekazów.
Estończycy to są podobni do Rosjan, nie? Estoński język to podobny do rosyjskiego chyba – stwierdziła pani Jasia z beskidzkiej wsi, która latem 2016 roku pracowała na stołówce w ośrodku wypoczynkowym. Poznałem ją przy okazji kierowania młodzieżową grupą kolonistów. Pani Jasi można się nie dziwić – cokolwiek jej się kojarzy z dawnymi republikami radzieckimi to Rosja. Zresztą zdanie, że Estończyk jest radosny, rozmowny i towarzyski „tak jak Rosjanie” usłyszałem później jeszcze kilkukrotnie.
Wydaje mi się, że oni są trochę tacy zamknięci, chłodni, mało rozmowni, tacy jak Finowie – próbował zgadywać Przemek. Tutaj przyjął słuszny tok analogii – skoro język estoński i fiński są z jednej rodziny, to też mentalność narodów jest podobna.
Estończyka nigdy nie możesz zmusić do niczego w rozmowie. Zazwyczaj sam musi najpierw przemyśleć sprawę, a potem może nam przytaknie lub nie – tłumaczyła mi Lucka, Czeszka mieszkająca w Tartu. Łatwo ich zdominować w rozmowie, ale Estończyk swoje wie. Zresztą estońska rozmowa to niezbędne minimum słów, bez przestrzeni na kurtuazję nawet przy przypadkowym spotkaniu – przywitanie, uśmiech i w drogę.
***
Przypominam sobie pierwsze dni w Estonii. Przyjechałem dokładnie 1 września 2016 roku. Było piątkowe popołudnie. Symboliczna data, ale wtedy po prostu oficjalnie zaczynał się mój 12-miesięczny wolontariat EVS w lokalnym Centrum Młodzieżowym. Kierowniczka Ege razem z Helen zakwaterowały mnie w nowym mieszkanku, w secesyjnej willi w sercu miasteczka. Byłem onieśmielony i bałem się cokolwiek powiedzieć. Dziewczyny odprowadziły mnie do nowego domu, rozmawiając między sobą w niezrozumiałym języku. Odchodząc zapowiedziały, że wrócą po mnie o 22, pójdziemy do najsłynniejszego miejscowego baru Romaan. Przyjmowałem wszystkie informacje potulnym kiwaniem głową, bez głębszego zastanowienia. 22, późno. Szybko nauczyłem się, że Estończycy wcześniej niż o 21 nie wybierają się „na miasto”. Nie oznacza to jednak, że siedzą później do białego rana (a taki biały ranek zimą bywa po 9, a latem już przed 3). Nawet w stolicy Estonii większość barów zamyka się około 3 w nocy, a w małym Viljandi przesiaduje się w lokalach do pierwszej, maksymalnie drugiej.
Ale miało być o pierwszych dniach w Estonii i pierwszych spotkaniach z ludźmi. Viljandi to stolica regionu – jest tu centrum handlowe, kilka barów, uczelnia wyższa, muzeum, galeria sztuki, kino. Przyjechałem tu nie znając nikogo, zanim zdobyłem przyjaciół prowadziłem stereotypowo estońskie życie, w którym znaczą część wolnego czasu zajmują spacery i wędrówki. Estończyk jeśli nie ogląda telewizji nałogowo (starsze pokolenie), jeśli nie gmera w grządkach w ogródku, to na pewno spaceruje – sam, z dzieckiem, z partnerem; rzadko w większej grupie, najczęściej samotnie. Minęła sobota, drugi dzień, potem niedziela i już miałem miasto poznane z każdej strony. Wiedziałem, gdzie są trasy spacerowe, gdzie można biegać, gdzie mam więcej sklepów, gdzie są główne atrakcje i nawet już miałem swoją ulubioną uliczkę, do dzisiaj jest ta sama – ulica Pikk, czyli Długa, przy której stał też mój nowy dom.

Moje konfrontacje z językiem estońskim zaczęły się w lokalnej Maximie. To sklep jak wszystkie inne. Przy kasie sprawa była prosta: pani mówi „tere”, czyli „dzień dobry”, pyta, czy mam kartę Maximy, na co odpowiadałem „ei”, czyli „nie”. Nawet jeśli nie rozumiałem podawanej następnie kwoty do zapłaty, to widziałem ją na wyświetlaczu kasy. Płaciłem. Dziękowałem. Wychodziłem. Trudniej było z owocami i warzywami, bo trzeba było podać ich nazwę, by kasjerka mogła wbić odpowiedni kod na kasę. Pierwszym razem nie zrozumiałem pytania o pomidory, byłem w stanie powiedzieć, że nie rozumiem po estońsku. Kasjerka odburknęła głośno i wymownie po rosyjsku: „kakoj pamidor?!”. Chociaż odpowiedziałem po rosyjsku, to nasza „rozmowa” szybko wróciła na estoński. Wyszedłem z poczuciem winy, trochę zmieszany. Niezadowolenie kasjerki wynikające z konieczności posłużenia się językiem rosyjskim było tak silne, że nie wymagało żadnych dodatkowych wyjaśnień.
***
Estończycy mają dość patrzenia na nich z perspektywy wielkiego sąsiada na wschodzie. Nadal pamiętają jak szybko wraz z utratą wolności, przyszły nowe porządki z masową imigracją, narzuconym rosyjskim i ograniczeniami nakładanymi na ich kulturę. Język rosyjski wszedł nie tylko do szkół, zakładów pracy i urzędów, ale także do przestrzeni publicznej: nazwom miejscowości, ulic i placów w języku estońskim zaczęły towarzyszyć tablice w języku rosyjskim. Nawet nazwa stolicy zostało lekko zrusycyzowana poprzez redukcję o jedno „n”, do „Tallin”. Rosyjski stanowił lingua franca dziesiątek narodów zamieszkujących Związek Sowiecki. Do cieszącej się relatywnie wysokim poziomem rozwoju Estońskiej SRR, w ciągu pięciu dekad okupacji, jak określają minione czasy Estończycy, napłynęło kilkaset tysięcy przybyszów z innych części kraju rad, zmniejszając odsetek miejscowej populacji do nieco ponad 60%, a przy tym wzmacniając pozycję języka rosyjskiego. Rosyjski stał się i nadal pozostaje dla wielu Estończyków synonimem narzuconej z zewnątrz władzy.
Stale spotykam się z opiniami, które wiążą kraj z jego narzuconą historią: „tam taka bieda, bo Związek Radziecki”; „tam to się jedzie szukać bunkrów i opuszczonych twierdz”; „dogadasz się tam po rosyjsku, bo Estończycy znają rosyjski”. Zgadzam się, Estończycy znają rosyjski, ale obecnie jest to prawdą tylko w stosunku do osób, które zdobywały wykształcenie w minionej epoce i liczyły, że rosyjski pomoże im w awansie zawodowym. Ponadto niektórzy przedstawiciele młodego pokolenia mogą pochwalić się znajomością języka, który jest nauczany w wielu szkołach, jako drugi język obcy. Oczywiście rosyjskim posługują się także przedstawiciele niemałej mniejszości rosyjskojęzycznej.
Dlaczego „rosyjskojęzyczni” a nie Rosjanie? Po odzyskaniu niepodległości, w Estonii pozostało kilkaset tysięcy przybyszów pochodzących z wszystkich zakątków dawnego Związku Sowieckiego. Według oficjalnych informacji, Estonię w latach 90. zamieszkiwało ponad 120 nacji, wśród nich Rosjanie, ale także Ukraińcy, Białorusini, Tatarzy, większość przybyła w czasach sowieckich. Dla nich wszystkich rosyjski był i nadal jest językiem komunikacji. Co ciekawe do tej grupy należą także Polacy, Finowie czy nawet etniczni Estończycy.
My mamy po prostu we krwi, że nie lubimy tego języka. On nam się nigdy nie przyswoi, bo zawsze będzie nam się źle kojarzyć – opowiada mi Maarit, trzydziestodwuletnia pracowniczka centrum młodzieżowego w Viljandi. Uczyła się rosyjskiego w szkole 5 lat, ale nie umie nic powiedzieć.
Nie lubię rosyjskiego, ale będę z tobą się tak komunikować, bo ty nie znasz wystarczająco estońskiego, a ja nie znam angielskiego – odrzekła mi kiedyś emerytowana dziennikarka z Viljandi. Rodzice jednej z estońskich znajomych znają rosyjski komunikatywnie, ale woleli nic do mnie nie mówić, a kiedy już nie było wyjścia – złożyć tych kilka poznanych angielskich słów w niepoprawne zdanie. Takich sytuacji pamiętam wiele.
Chociaż ten brak „sympatii” do języka rosyjskiego jest odczuwalny często i tak wyraźnie, jak w Maximie podczas ważenia pomidorów, to nie znaczy, że Estończyk to nacjonalista ciemiężący mniejszości, jak chętnie przedstawia to kremlowska propaganda. Rosjanom wiedzie się tutaj nie najgorzej. Edukacja jest dwujęzyczna – są szkoły z estońskim językiem nauczania i szkoły z rosyjskim językiem nauczania. Strony internetowe, nawet te państwowe, są tłumaczone na rosyjski i angielski. Wielu Rosjan jest dyrektorami szkół, firm, zakładów, zasiadają w parlamencie, są urzędnikami i samorządowcami. Współtworzą ten kraj. Jest jednak warunek, który nie każdemu udało się spełnić: estońskie obywatelstwo.
Po upadku ZSRR nie wszyscy mieszkańcy kraju otrzymali obywatelstwo estońskie. Należało udowodnić, że przodkowie zamieszkiwali kraj przed okupacją sowiecką. Oczywiście o obywatelstwo estońskie można się ubiegać, ale aby uzyskać je w procesie naturalizacji trzeba znać język oficjalny, co stanowi duże wyzwanie dla nie zawsze zainteresowanych taką umiejętnością mieszkańców kraju. Tak powstała duża grupa „nieobywateli”, osób, których status prawny wzbudza wiele wątpliwości. Osoby te, chociaż nie mają praw obywatelskich, mają dostęp do opieki zdrowotnej, edukacji, mogą głosować w wyborach lokalnych i europejskich, mogą także przekraczać granicę z Rosją bez wizy.
Język rosyjski, chociaż jest przekleństwem dla wielu mieszkańców tego kraju, to jednak otwiera drzwi do domów i serca 1/4 mieszkańców Estonii. Dzięki niemu poznałem Julię, która pracuje w dużej firmie projektowej w Tallinnie. To ona wprowadziła mnie w podziemne, barowe życie towarzyskie Rosjan z Tallinna (muszę wrócić do klubu Jamajka!). Poznałem Aleksieja, dziennikarza telewizyjnego i prasowego, a także parę innych osób – urzędnika z biura mera Tallinna, miejscową wokalistkę czy mieszkańca Ida-Virumaa, który spytał mnie, czy Polska już weszła do Unii Europejskiej. I ci wszyscy Rosjanie są mieszkańcami Estonii, wnoszą swój wkład w rozwój kraju, pracują tutaj, i nie są już, jak sami przyznają, tacy sami jak Rosjanie z Rosji. Są Rosjanami z Estonii, a to już coś innego.
***
Był luty 2020 roku, siedziałem w krakowskiej klubokawiarni w gronie fascynatów szeroko pojętej Północy. Ktoś związał swoje życie z Norwegią, ktoś mieszkał wiele lat w Islandii, ktoś ukochał sobie Szwecję. I ja… „ten od Estonii”. Dyskutowaliśmy o wszystkim i o niczym, o polityce, krajach nordyckich, podróżach, wspólnych zainteresowaniach, o historiach, których nie przeczyta się w tanim przewodniku. Myślałem, że spełniam swoją życiową misję przyłączając w pewnym sensie kraj bałtycki do klubu północnych sąsiadów (w myśl: „skoro jest ugrofińska Finlandia w tym gronie, to czemu nie ugrofińska Estonia?”). Z każdym piwem coraz bardziej czułem, że jestem odszczepiony, a moja misja nie ma sensu.
Estończycy to chyba nadal mają problem ze swoją tożsamością. Nie wiedzą kim są – stwierdziła jedna z kompanek wieczornego spotkania, która sądziła, że Estonia po czasie sowieckiej okupacji utraciła swoją kulturę, poczucie własnej historii i pochodzenia. Nie mówiła tego ze złą intencją, ale zdziwiło mnie to niemało.
Można by zaryzykować stwierdzenie, że okres okupacji przyniósł efekt odwrotny – Estończycy, kiedy tylko mogli przechrzcili firmy i instytucje na „estońskie”, a ze schowków powyciągali trójkolorowe biało-czarno-niebieskie flagi. I tak, „estońska” jest poczta, „estoński” jest urząd pracy, oraz wiele innych państwowych instytucji; mnóstwo prywatnych firm zawiera przymiotnik „estoński”. W mediach, kiedy wspomina się o kulturze, języku i historii to wszystko dla pewności opisywane jest jako „estońskie”. Niejeden mieszkaniec kraju przed swoim domem ma wywieszoną flagę, politycy podczas oficjalnych wystąpień zawsze mają jakiś dodatek (szalik, broszkę itp.) zawierający narodowe barwy .
Trudno mówić o problemach tożsamościowych w społeczeństwie tak mocno przywiązanym i do swoich symboli, i do swoich tradycji oraz z bogatym, i co ważne, nadal żywym folklorem. Estończycy zebrali chociażby kilkadziesiąt tysięcy pieśni ludowych. Czy ma to wpływ na dzisiejszego Estończyka? Pośrednio tak. W szkołach uczy się tańca i pieśni, przeciętny mieszkaniec kraju choć raz w życiu tańczył w zespole ludowym lub śpiewał w chórze. Niemal każdy umiałby coś zaśpiewać z ludowego repertuaru. Pamiętam, kiedy podczas pracy w centrum młodzieżowym organizowałem wieczorek kulturowy i puszczałem nagrania polskich tańców ludowych. Uczestnicy nie byli, eufemistycznie ujmując, kwiatem estońskiej młodzieży, ale na widok śmigającego na ekranie zespołu Mazowsze żywo komentowali i porównywali do tego, jak to jest u nich.

Jakub, jakie macie narodowe tańce? Zaśpiewasz coś dla nas? Zatańczysz? – często odpowiadałem na takie pytania od znajomych równolatków, od przedstawicieli starszego pokolenia, od młodzieży. Zawsze było mi głupio, bo moim dziedzictwem narodowym jest tylko umiejętność „spacerowania na trzy”, czyli poloneza. Od biedy, fałszując, mógłbym zaśpiewać „Stokrotka rosła polna” i „Hej, bystra woda”. Ale nawet nie próbowałem, bo czułbym, że niegodnie prezentuję swoją kulturę. I nie chodzi o to, że czyjeś dziedzictwo ludowe jest lepsze lub gorsze. Obie kultury, estońska i polska, są równie piękne, jednak znajomość i żywotność tradycji ludowej jest tym, czego Estończykom zazdroszczę.
Z kultury ludowej pełnymi garściami czerpią również znani przecież na całym świecie twórcy, jak na przykład Arvo Pärt. Chociaż społeczeństwo estońskie wywodzi się z chłopstwa, to pomimo XIX-wiecznej rusyfikacji i XX-wiecznej sowietyzacji, zdołało stworzyć i rozwijać także swoją kulturę wysoką, dzięki czemu niedawno obchodzono 200-lecie wystawienia pierwszej sztuki teatralnej w języku estońskim, a rok temu Teatr Ugala w Viljandi obchodził swoje setne urodziny, co czyni go jednym z najstarszych teatrów w kraju.
***
Przez cały rok nie zostałem zaproszony do domu w odwiedziny przez żadnego Estończyka. Dom Estończyka to jego twierdza – tak opowiadali mi międzynarodowi znajomi, którzy także pracowali w Estonii w ramach wolontariatu EVS. Być może nie mieli cierpliwości, albo zwyczajnie szczęścia do miejscowych. Obeszli się smakiem. Nie poczuli, jak to jest, kiedy Estończyk zaprasza cię do siebie. A to nigdy nie jest zwyczajna herbatka bez cukru na starym taborecie.
Spotkanie przedświąteczne odbędzie się u mnie w mieszkaniu. Zapraszam was wszystkich – powiedziała Ege, kierowniczka centrum. Po ponad trzech miesiącach pobytu w kraju zostałem zaproszony do czyjegoś domu. Czułem ekscytację. I było bardzo miło. Słowo „miło” tutaj zawsze będę odnosić do tych ciepłych uczuć w sercu, kiedy jest nam przyjemnie, przytulnie, smacznie, zmysłowo, rodzinnie, a przy tym nienamolnie, nienachalnie, bez nerwów i pośpiechu.
Tak właśnie „miło” było u Ege. Stół pełen przekąsek – ile ja z Estończykami przegryzłem marchewki, selera, pora czy ciemnego chleba z czosnkiem, nie zliczę. Do tego dobre wino. Wszyscy byliśmy odstrzeleni, pachnący, pedantycznie piękni, a mieszkanie lśniło. Tak w sumie wygląda wszystko u Estończyków, oni sami także. To jest ich narodowy przymiot – mieć wszystko czyste, schludne, ułożone – trawnik pod domem na idealne pięć centymetrów, płot odmalowany, auto myte w każdą sobotę. Ich uporządkowana przestrzeń tworzy pewien porządek w nich samych, a za nim pewno idzie ten wewnętrzny spokój i cisza. Tak mi się wydaje.
Jakub, masz gdzie spędzić Boże Narodzenie? – spytała Marje, znajoma z Viljandi. Nie wracałem na święta do Polski i wiedziałem, że muszę jakoś zagospodarować sobie czas. 24-ego spędziłem w gronie wolontariuszy, reszta dni była niewiadomą. – To przyjdź do mnie. Wiesz, gdzie mieszkam – tak zostałem zaproszony na estońskie święta. Poczułem jednak, że nie wolno z pustą ręką… Nic nie przynoś. Nic się nie przejmuj. Będzie super, jak przyjdziesz – uspokoiła mnie Marje.
Marje jest osobą do rany przyłóż. Taka trochę „matka-Estonka”, która chociaż zapracowana to kilka razy miała dla mnie czas. Bo kiedy Estończyk się do czegoś zobowiąże, to to zrealizuje. Ale tylko dla najbliższych, tych, których darzy przyjaźnią. W powierzchownym kontakcie jest ostrożny. Zatem nauczyłem się wierzyć w te pobożne życzenia, że „spotkamy się”, „zrobimy to”, „będziemy w kontakcie” w nieco inny sposób. A to dlatego, że często do żadnych spotkań potem nie dochodziło, żadnych kontaktów, żadnych dalszych wiadomości. Generalnie, mógłbym się już dawno na nich wszystkich obrazić za te zignorowane wiadomości, nieodpisywanie, zbywanie tematu, brak reagowania na jakieś propozycje, ale nie robię tego.
Bo wiesz. Nie chodzi mi o to, by się spotykać na siłę. By kogoś zmuszać. Niech to wszystko leci i czas pokaże. Jak jest jakaś naturalna energia ludzka do działania i spotkania się to się spotkamy – kiedyś wytłumaczyła mi Ege. Odpuściłem. Dzięki temu Boże Narodzenie u Marje było tym z gatunku „miłych”. Dużo jedzenia: tradycyjna kaszanka z gotowaną kapustą, deska serów, trochę wina, wiele przekąsek. Był nawet „świąteczny starzec”, czyli Święty Mikołaj, przed którym musiałem zaśpiewać kolędę, aby dostać upominek. Śpiewałem, jak potrafię, prezent dostałem.
Spotkań w domach miałem potem jeszcze kilka. A najbardziej otwartych domów doświadczyłem w czerwcową „Noc Kawiarni” w Viljandi, kiedy wielu mieszkańców tworzy w swoich przydomowych ogródkach małe kawiarenki, w których można spróbować domowych wypieków, wypić kawę czy nalewkę. Takie festiwale z otwartymi prywatnymi ogródkami, podwórkami i ulicami zajętymi na sąsiedzkie święta odbywają się w wielu miejscach w Estonii.
Także moje powroty, dzięki drobnym gestom, uśmiechom, spotkaniom, budowały we mnie ciepłe, nostalgiczne wspomnienie za Estonią. Nocleg u znajomego, spotkanie „po latach”, na które przyszli prawie wszyscy przyjaciele, wyjazd z rodziną koleżanki do spa w Suure-Jaani. To wszystko nic wielkiego, jednak na zawsze pozostawia przyjemne wrażenie.
***
Kiedyś odkryłem, że w niektórych blokach w Estonii nie ma domofonów i otworzyć drzwi może tylko gospodarz swoim własnym kluczem. W jednym z takich bloków odkryłem również, że w piwnicy mogą znajdować się sauny, które są dostępne dla mieszkańców. Zaskakujące, jednak okazuje się, że w Estonii sauny są wszędzie.
Dobrze, że pierwszy kontakt z tym gorącym pokoikiem miałem już wcześniej na Białorusi i poznałem wtedy aż nader, jak to jest wyparzyć porządnie skórę. Temperatura w estońskiej saunie jest bezlitosna dla niewprawionych, ale Estończyk potrzebuje jak najwyższej. Jest za chłodno? Wystarczy polać rozgrzane kamienie i voilà – 100°C! Do palety saunowych przyjemności obowiązkowo należy masaż brzozowymi witkami – pobudzają krążenie, a sok z liści to terapia dla skóry. Kwintesencję tej kultury sauny przypomina mi historia z pewnej zewnętrznej imprezy firmowej w Tartu. Pewien Estończyk poprosił mnie, abym go „biczował” po plecach wiązką brzozowych gałązek. Starałem się najlepiej, jak mogłem, jednak on twierdził, że nic nie czuje i żebym bił mocniej. Wówczas gdy dołożyłem nieco siły do masażu to wiązka całkowicie się rozleciała. Pozostali w saunie Estończycy obserwując moje starania i ich efekt roześmiali się. Pałeczkę w masażu brzozowymi witkami przejął wówczas inny kolega.
Co jednak ma sauna do estońskiego charakteru? Okazuje się, że w saunie Estończyk zamienia się w duszę towarzystwa i „imprezowe zwierzę”, a co najmniej zaczyna rozmawiać. Porusza tematy, które nie znajdą się w katalogu zwykłych rozmów. W saunie robi się po prostu intymniej i to nie tylko z powodu całkowitej nagości, w jakiej się tam wchodzi. Panuje tam bardziej osobista atmosfera, odległości między siedzącymi na drewnianych stopniach są minimalne, a że też się tam po prostu siedzi, nie zostaje nic innego, jak rozmawiać.
Jakub, jak się czujesz w Viljandi? Wszystko dobrze? Czy starcza ci pieniędzy? Bo ja mogę ci pomóc. Nie musisz się niczego wstydzić – spytał podczas pracowniczego wyjazdu integracyjnego do spa w Taevaskoja dyrektor centrum kultury, najwyższa instancja w firmowej hierarchii, z którym przez chwilę zostałem sam na sam w saunie. Nie dość, że ciepłe słowa zapewnienia pomocy dla obcokrajowca, któremu może być trudno zaadaptować się do estońskiej prowincji, to dodatkowo powiedział je po rosyjsku – jedynym naszym wspólnym języku. Była to nasza pierwsza rozmowa w jakimkolwiek języku. Do tamtego momentu zawsze tylko wymienialiśmy się uśmiechami. Tak, sauna potrafi otwierać i łączyć.

***
Kiedy rozmyślam o Estończykach, widzę siebie na jednym z dziesiątek spacerów po Viljandi, kiedy najlepiej obserwuje się ich codzienność. W prowincjonalnej mieścinie oczywiście wszyscy się znają, więc chociaż wydawało się, że jestem samotny, to niejednokrotnie zdarzało mi się spotkać znajomą z pracy podczas zakupów. Albo siostrę innego znajomego, kiedy zatrąbiła na ulicy (w Estonii to dość rzadkie zjawisko) na mnie, aby zwrócić moją uwagę i do mnie pomachać.
Najczęściej spotykałem wszystkich w drewnianym domku na rogu ulic Tartu i Koidu, w którym mieści się kawiarnia Roheline Maja („Zielony dom”). To miejsce jeszcze kilka lat temu było zwyczajną knajpką w domowym stylu, gdzie z rana można było zjeść śniadanie – owsianka prosto z garnka i czarna kawa, a w porze obiadowej – zupa i świeżo wypieczony chleb. Dzisiaj przybywa tam coraz więcej osób, o miejsce przy stole niekiedy trzeba walczyć, ale latem otwiera się ogródek, więc nikt nie odchodzi rozczarowany. I ta obsługa w lokalu… Kwintesencja, według mnie, estońskiej kultury: zaraz na wejściu wita nas dziewczyna na kasie – estońskim „tere” i delikatnym uśmiechem. Młoda kasjerka zgodnie z kawiarnianym rytuałem wypyta o zamówienie, ale delikatnym półgłosem, jakby nie chciała zaburzyć budowanego z pietyzmem klimatu kawiarni. Do Roheline Maja przychodzą ludzie po kawę na wynos, aby potem pospacerować po mieście. Albo w drodze do pracy zaglądają tu na chwilę. Czasem odbywają się służbowe spotkania. Inni po prostu przynoszą laptopa i pół dnia pracują. Powtarzałem te zwyczaje i zachowania, jakby próbując wejść w skórę miejscowego Estończyka.

Zacząłem myśl od spacerów, tak też ją zakończę. Estonia jest krajem małym i mało ludnym, więc każdy ma do dyspozycji przestrzeń na przebywanie ze sobą i swoimi myślami na osobności. Na Jeziorze Viljandi, jak na dłoni widać, jak Estończycy dostosowują się i korzystają ze zmieniających się pór roku. Wystarczy, by temperatura przekroczyła +15°C i wyszło słońce a już zauważymy ludzi w japonkach, a na plaży pierwszych opalających się. Zimą zaś, na zamarzniętej tafli pojawiają się śmiałkowie w panczenach i na nartach biegowych. Zmotoryzowani wyjeżdżają za miasto i szusują na przykład w Holstre, centrum narciarskim w południowej Estonii. Wydaje się, po tylu obserwacjach życia codziennego, że Estończyk nie wysiedzi w domu cały dzień – musi mieć kontakt z naturą w jakiejkolwiek, choćby minimalnej formie.
Zresztą ciekawym potwierdzeniem mojej teorii są spostrzeżenia Helen i jej rodziny, którzy przyjechali na wakacje do Krakowa i Małopolski. Podczas spaceru przez Stare Miasto zachwycali się nie architekturą i historią, a tym, że są Planty i jest tak zielono wszędzie. Drugiego dnia pobytu w Grodzie Kraka zamiast zwiedzać kolejne zabytki pojechali nad jezioro poza miastem, a kolejnego dnia w Tatry słowackie.
***
Czy po roku pobytu znalazłeś jakichś estońskich przyjaciół? – było częstym pytaniem pod koniec mojego wolontariatu. Jednym z założeń przyświecających mojej wyprawie było zanurzenie się w kulturze goszczącego kraju. Czy to w ogóle możliwe, tak zanurzyć się w estońskiej kulturze? Jasne! Trzeba tylko dbać i pogłębiać relacje z ludźmi w pracy, bywać tam, gdzie miejscowi, być otwartym na nowe znajomości, nie zrażać się pozornym chłodem. I niczego nie oczekiwać, niczego nie popędzać. Ekscytacja nowym krajem zawsze nieświadomie nas pcha, by wszystko mieć „już, zaraz, za moment”. Dosłownie i w przenośni musiałem przejść swoje, aby zrozumieć i zaakceptować wiele rzeczy. W centrum młodzieżowym dopiero po kilku tygodniach zacząłem być zauważany przez lokalną młodzież, która wcześniej jawnie mnie ignorowała i traktowała jak powietrze. Po czterech miesiącach usłyszałem pierwsze „dzień dobry”, należne od młodzieży dorosłym. Dopiero po pół roku poczułem, że jestem u siebie – mam skromną, ale wierną grupę znajomych, żyję lokalnym rytmem i – co bardzo przydatne – umiem sobie radzić w sklepie, w urzędzie, znam zależności społeczno-gospodarcze i wreszcie jestem w stanie poplotkować z innymi. Estończycy chociaż zarzekają się, że żyją tylko własnymi problemami, to wiedzą dokładnie, co sąsiad ma w ogródku i kto z kim gdzieś na boku kręci.
Estońskich przyjaciół poznaje się po tym, co dla ciebie zrobią, a nie po tym, co ci powiedzą. Zorganizowanie imprezy niespodzianki, nieoczekiwana pomoc w jakiejś sprawie w pracy, zaproszenie na wspólny spacer. A odkąd mam ich na odległość, to czasem nadal mnie zaskakują – to paczka na święta z ulubioną czekoladą, to urodzinowy prezent z „Małym Księciem” po estońsku (ten akurat niestety nigdy nie dotarł pocztą, ale dowiedziałem się, co mi przygotowali), czy osobisty napisany odręcznie list.
***
Na początku września, dokładnie rok po przybyciu do Estonii, nadszedł czas pożegnań. Była sobota, wracałem z Paide, gdzie pożegnałem się z Riccardo, wolontariuszem EVS z Włoch. Na dworcu w Viljandi spotkałem się z Ege, która zaprowadziła mnie do domu Marje, gdzie czekała na mnie reszta ekipy – wszyscy najbliżsi estońscy koleżanki i koledzy z pracy i spoza niej. Na stole czekał już tort z napisem po angielsku „Don’t leave us, Jakub”. Obowiązkowe zdjęcia, a następnie chwile pełne wzruszeń i pytań pełnych troski:
Jakub, jak ci się będzie kojarzyć nasz język?
Co najbardziej zapamiętasz z tego roku?
A jak smakowało ci nasze jedzenie?
Co będziesz robić po powrocie do Polski?
W prezencie dostałem trochę łakoci oraz ręcznie zdobioną kopertę. W środku była pewna suma pieniędzy z dopiskiem: „to na podróż powrotną do nas, żebyś nas odwiedzał”. Finalnie wyjechałem z Estonii dwa dni później. Na dworzec autobusowy w Viljandi odprowadziła mnie m.in. Maarit, która wręczyła przed wejściem do pojazdu dwusetkę likieru Vana Tallinn. Masz. To na drogę i na depresję powyjazdową. Powinno pomóc – zażartowała. Zauważyłem, że zrobiło jej się nieswojo i odeszła szybko, żeby nie pokazywać łez wzruszenia.
***
Estonia pachnie sosnowym lasem, smakuje lokalną czekoladą i mocną kawą, której pije się tu dość sporo, rozbrzmiewa dźwiękami dzikiej natury i szumem morza, malowana jest soczystą zielenią i barwnym folklorem. Harmonia. Nawet jeśli czasem zakłócona językowym nieporozumieniem czy bolesnym wspomnieniem historii. Estonia to dom dla wszystkich – i dla Estończyków ukrywających ciepłe serce za pozornym chłodem, i dla mniejszości kochających kraj skomplikowaną miłością. Cieszę się, że mogłem być częścią tej różnorodności.
Z pochodzenia Sądeczanin, z wykształcenia geolog, z pasji miłośnik państw bałtyckich (zwłaszcza Estonii) i górski wędrowiec, zawodowo "człowiek-orkiestra", w Internecie prowadzi bloga "Sądecki Włóczykij".