Gdy w „tymczasowej stolicy Litwy” odsłonięto w czerwcu 2018 r. pomnik Jana Zwartendijka, niderlandzkiego konsula, wydającego wizy dla polskich Żydów, którzy po klęsce wrześniowej znaleźli się w Kownie, książka Jana Brokkena była dopiero w zapowiedziach. Na specjalną uroczystość, o której pisał w zeszłym roku Przegląd Bałtycki, przyjechały do Kowna dzieci Jana Zwartendijka: Rob i Edith, wiekowi już przedstawiciele zacnej rotterdamskiej familii o korzeniach patrycjuszowskich. Media litewskie sporo pisały wtedy o wyzwaniu, które stanęło w 1940 r. przed „Mister Philipsem”, przedstawicielem znanej holenderskiej spółki, a później konsulem honorowym Królestwa Niderlandów w Kownie. Książka Jana Brokkena, która ukazała się w październiku 2018 r. porządkuje fakty, pokazuje kontekst historyczny, w którym przyszło działać Zwartendijkowi, oddaje także hołd innym bohaterom ratującym Żydów takim jak Chiune Sugihara czy Tadeusz i Zofia Romerowie. Zdecydowanie nie jest to publikacja wokół której obojętnie powinni przejść Polacy i Litwini.
Trans-Mongolian Express
Książka Jana Brokkena o Zwartendijku nie ujrzałaby światła dziennego, gdyby nie podróż autora w 1983 r. Trans-Mongolian Express. W pociągu jadącym z Pekinu do Moskwy Brokken spotkał Australijkę, Mary, a właściwie Miriam, która wybrała się śladami swojej podróży w 1940 r. przez Związek Sowiecki aż do Japonii. Dokładnie chodziło o 9287 kilometrów, które wtedy przemierzyła. Dopiero z okupowanego przez Japonię Szanghaju dostała się do Australii, gdzie rozpoczęła nowe życie. Podróż w 1983 r. odbyła z synami, bo mąż nie był zainteresowany.

Jan Brokken nie od razu przelał na papier informacje o Zwartendijku. W 2007 r. odwiedził Litwę, poszukując materiałów do swego opus magnum, czyli książki „Baltische zielen” („Bałtyckie dusze”, polskie wydanie w 2018 r.). Wtedy holenderski pisarz dowiedział się znacznie więcej o Żydach, którzy wyjechali w 1940 r. z Kowna transsyberyjskim ekspresem. Zdjęcie konsula Zwartendijka i jego rodziny pokazał Brokkenowi znany żydowski działacz i jidyszysta Dovid Katz. Później ciekawego historii swojego kraju Holendra dopingowali ambasadorzy niderlandzcy w Rosji i krajach bałtyckich, wśród nich Bert van der Lingen, Renée Jones-Bos czy Pieter Langenberg.
Także wielu Litwinów przyłożyło rękę do tego, by ta książka w ogóle powstała, by wymienić byłego wiceministra spraw zagranicznych Mantvydasa Bekešiusa, szefową wspólnoty żydowskiej w Wilnie Fainę Kukliansky, wicemera Kowna Simonasa Kairysa czy jedynego żydowskiego posła na Sejm Emanuelisa Zingerisa. Autor zamieszcza zresztą parędziesiąt stron podziękowania dla różnych osób, bez których wydanie tej książki byłoby niemożliwe (dziękuje także polskiej tłumaczce „Bałtyckich dusz” Alicji Oczko za pomoc w wyszukiwaniu informacji o rodzinie Romerów).
***

Jan Zwartendijk urodził się w 1896 roku w Rotterdamie w rodzinie patrycjuszowskiej, wiernej niderlandzkim tradycjom, aczkolwiek niezupełnie religijnej (to tak à propos motywacji do ratowania ludzi w czasie II wojny światowej: dla kogoś drogowskazem mógł być Bóg, dla innej osoby wartości ogólnoludzkie; wrócimy do tego wątku pod koniec recenzji). Do Zwartendijków historycznie należała fabryka tabaki, którą dwaj bracia bliźniacy Jan i Piet w latach dwudziestych sprzedali. Młody Jan, już na początku swojej młodości, inaczej niż Piet, nie wyobrażający sobie życia poza Rotterdamem, dość szybko stał się Europejczykiem. Ślub wziął w 1926 roku w Pradze, gdzie przebywał jako przedstawiciel znanej holenderskiej firmy Van der Hoeven, zajmującej się sprzedażą olejów i tłuszczów. Wybranką była Erni Christianus, urodzona w 1905 r. w austriackiej miejscowości Hohenstadt (obecnie Zábřeh w Czechach), pochodząca z rodziny o korzeniach szwedzko-estońskich, mówiąca w kilku językach Europy Środkowej: po niemiecku, po czesku, w jidysz i po polsku (ten polski z pewnością przydawał jej się w przedwojennym Kownie, gdzie Polacy stanowili nawet jedną trzecią ludności). Nie była ani typową Niemką, ani Polką, Czeszką, ani Austriaczką. Erni pochodziła z Europy Środkowej, miała cząstkę każdej z tych tożsamości – pisze Jan Brokken. Z Erni, z którą nigdy nie wziął ślubu kościelnego, Zwartendijk doczekał się trójki potomków: najstarszego syna Jana, a także Roba (spłodzonego, jak domyśla się Jan Brokken, w hotelu „Metropolis” w Kownie) i Edith (urodzoną w czeskiej Pradze, do dziś ta dwójka żyje, w 2018 roku odwiedziła Kowno). Czas spędzony w Czechosłowacji był okresem przyjaźni ze znanym dziennikarzem holenderskim żydowskiego pochodzenia Louisem Aletrino, zamordowanym w 1942 r. w Mauthausen (tej niezmiernie ciekawej postaci i jej ewolucji w stronę religijności i żydowskości Brokken poświęca rozdział swojej książki).
Wśród Litwinów i Polaków
Jan Zwartendijk, przez parę lat bezrobotny, pracował od 1938 r. w Kownie jako dyrektor biura lokalnego „Philips Electric”, następca posądzonego o sympatie pronazistowskie Van Bredy. Początki nie były łatwe, gdyż rodzina przez długi okres nie mogła znaleźć dla siebie mieszkania, nocowali w hotelu „Metropolis” położonym niedaleko kowieńskiej Laisvės alėja. Szef przedstawicielstwa „Philipsa” utrzymywał kontakty zarówno z Litwinami, jak i Polakami czy Żydami (jego dzieci chodziły z kolei do szkół niemieckich w Kownie). Zwartendijk nie ograniczał się zatem tylko do „czysto litewskiego towarzystwa”, choć musiał wiedzieć, jaki wizerunek w przedwojennej Litwie mieli Polacy. Jan Brokken zresztą wspomina o konflikcie polsko-litewskim o Wilno, braku stosunków dyplomatycznych czy nienawiści do Polaków, która istniała w międzywojennym Kownie. Dzięki takim uwagom holenderski czytelnik jest w stanie uzmysłowić sobie, czym była zachowująca swą niezależność do 1940 roku Mitteleuropa. Zwartendijk był osobą otwartą na Żydów, jak pisze Brokken chodził na kanapki czy ciastko do żydowskiej piekarni, umawiał się z żydowskimi sklepikarzami i radiomonterami. Często w jego kantorze odwiedzał go holenderski Żyd Nathan Gurwith, student jesziwy w Telszach na Żmudzi. Żadnego śladu antysemityzmu, inaczej niż w polskim Wilnie czy litewskim Kownie (to już nie uwaga Jana Brokkena, tylko moja, aczkolwiek niderlandzki autor często pisze o nienawiści Litwinów do Żydów, która swoje ujście znalazła w 1941 r., cały rozdział poświęca temu, co się wydarzyło na terenie garażu Lietūkis; portretuje także antysemityzm w radzie miejskiej Łodzi).
Po wybuchu wojny
W maju 1940 r. naziści zajmują Holandię i Belgię. Rząd Królestwa Niderlandów udaje się na emigrację, zaś urzędujący w Kownie konsul honorowy Herbert Tillmanns (Holandia ma najbliższe poselstwo dopiero w Rydze, którym kieruje wspominany często w książce Leendert De Decker) staje się coraz bardziej podejrzany ze względu na swoje proniemieckie sympatie. Na początku książki Jan Brokken umieszcza swoją wizję rozmowy telefonicznej, która mogła się odbyć w maju 1940 r. między posłem Holandii w Rydze, a szefem delegatury „Philips Electric”. Nie wiemy, jak przebiegła ta rozmowa, w każdym razie Zwartendijk dość szybko uzyskał nominację na konsula honorowego, podpisaną przez rząd emigracyjny w Londynie. W kilka tygodni po nominacji wojska sowieckie wkraczają na Litwę, rozpoczyna się trwająca rok okupacja – „rok strachu”, którą Jan Brokken także ciekawie portretuje, choćby przez postać profesora Malinauskasa, który w odwiedzinach u Zwartendijków płacze, mówiąc o zbliżającej się inwazji, znajdziemy także w książce zdjęcia wkraczających do Wilna wojsk sowieckich. Dla litewskich Żydów, a także polskich emigrantów z zajętej przez nazistów Polski, rządy sowieckie to jednak także okazja, by przetrwać jeszcze parę miesięcy we względnym spokoju. Wciąż istnieje bowiem obawa, że III Rzesza może wkroczyć do Kowna. Bolszewicy wydają się mniejszym złem.
Po agresji III Rzeszy na Polskę w 1939 r. na Litwie zaczęło się pojawiać wielu polskich Żydów-uchodźców. To właśnie oni staną się głównymi adresatami pomocy ze strony Zwartendijka (w książce znajdziemy zdjęcia polskich uchodźców, choćby zgromadzonych w syjonistycznym schronisku w Wilnie). Pierwszą osobą, która zapukała do holenderskiego konsula z prośbą o wizę była Peppy Sternheim Lewin, drugą – wspomniany już Nathan Gurwith. Peppy zjawiła się w konsulacie rano, Nathan po południu, to było tego samego dnia – opisuje Brokken. Peppy urodziła się w Baligrodzie, ale była amsterdamską Żydówką (jej ojciec wyjechał w 1902 r. do Holandii, osiedlił się w popularnym kąpielisku Scheveningen, gdzie już funkcjonowała wspólnota polskich Żydów). W Holandii Peppy poznała swojego przyszłego męża, czyli rabina Isaaca Lewina, specjalisty od prawa żydowskiego, przed 1939 r. radnego Łodzi. Gdy wybuchła II wojna światowa, małżeństwo znalazło się w Wilnie. Tam Peppy dowiedziała się, że w Kownie działa konsul o imieniu i nazwisku Jan Zwartendijk. Wraz z mężem dostanie holenderską wizę, podobnie jak Nathan Gurwith.
Sugihara, we’ll never forget you
Wkrótce kowieńską społeczność żydowską (głównie jednak polskich Żydów) zaczyna obiegać fama, że można się zwracać do holenderskiego konsulatu. Przed drzwiami biura Philipsa w Kownie zaczynają się tworzyć długie kolejki. Córka Zwartendijka Edith, która wówczas miała dwanaście lat, wspomina: „trzeba było zatrzymywać ludzi na schodach, tak wielu ich było”. W końcu Zwartendijk zaczął wypisywać wizy po francusku, opatrzone solidnym stemplem. Nikt nie mógł ich zakwestionować. Wszystko było legalne, choć naciągane. Żeby jednak system zadziałał, potrzebna była zgoda Chiune Sugihary, japońskiego konsula w Kownie, któremu Jan Brokken poświęca kilka rozdziałów. – Te wizy działały tylko jako kombinacja. By trafić do Japonii, trzeba było mieć wizę holenderską, zaś żeby udać się do Curaçao, potrzebna była wiza wystawiona przez Sugiharę – wspominał w jednym z telewizyjnych programów w Holandii Jan Brokken, który w swojej książce zamieszcza sugestywny obraz żydowskiej kolejki, która eskortowała Sugiharę na dworzec kowieński, skąd miał się udać do Królewca jako konsul japoński (później pracował jako konsul w zajętej przez Niemców Pradze, na szczęście naziści nie dowiedzieli się, czym zajmował się w Kownie, inaczej jego los byłby przypieczętowany). Sugihara, we’ll never forget you. I’ll surely see you again – krzyknął jeden z Żydów na dworcu w Kownie. Niektóre wizy Sugihara stemplował jeszcze z okien pociągu. Gdy mowa o wątkach polskich – Jan Brokken wiele razy przypomina, że Sugihara był agentem polskiego wywiadu.
Żydowski miłośnik Mickiewicza
Osobny rozdział („Pan Tadeusz”) Jan Brokken poświęcił w swojej książce Marcelowi Wejlandowi, tłumaczowi najsłynniejszego dzieła Adama Mickiewicza na język angielski. Weyland (obecnie w ten sposób zapisuje swoje nazwisko) wziął w zeszłym roku udział w uroczystości odsłonięcia pomnika Zwartendijka w Kownie. Obecnie ma 92 lata i mieszka w Sydney. W wieku dwunastu lat, wraz z rodzicami i dwoma siostrami uciekł z Kowna właśnie dzięki holenderskiemu konsulowi. Marcel pochodził z Łodzi, jako polski Żyd uwielbiał twórczość Mickiewicza. Mógł wyrecytować z pamięci rozdziały Pana Tadeusza, robił konkursy ze swoimi przyjaciółmi, kto jest w stanie zadeklamować największą liczbę strof z poematu Adama Mickiewicza, polskiego Puszkina – pisze Brokken. Marcel czuł się Polakiem, jednak w przedwojennej Łodzi antysemityzm dawał się we znaki – jego siostra musiała studiować w Antwerpii, dlatego że polski rząd wprowadził wtedy numerus clausus na uczelniach (akurat tutaj Brokken się myli, to nie była decyzja rządu w Warszawie, tylko poszczególnych uniwersytetów). Ostatecznie po klęsce wrześniowej Polski rodzina Wejlandów przez Białystok trafiła do Wilna, Marcel zaś poszedł do polskiego gimnazjum, gdzie mógł się uczyć swojego ukochanego Mickiewicza (później, ku niezadowoleniu rodziny Wejlandów, szkoła zostanie przekształcona w litewskie gimnazjum, Wejland będzie mieć kłopoty z językiem litewskim).
Intourist skasował pieniądze
Sowieci zgodzili się na to, by polscy Żydzi mogli udać się do Japonii koleją transsyberyjską. Litewscy nie mieli takiej możliwości, choć jak wspomina Brokken, wśród osób, które otrzymały wizy, był pewien procent obywateli Republiki Litewskiej. Związek Sowiecki za przejazd pociągiem kazał sobie słono płacić. Zwartendijk i Sugihara wystawili 2139 wiz. Z każdej wizy, wystawionej najczęściej na głowę rodziny, mogły skorzystać co najmniej trzy osoby. Wiza kosztowała niewiele, dwa lity, czyli ekwiwalent dwóch dolarów (…) Ale dzięki podróży koleją transsyberyjską Związek Sowiecki mógł uzyskać pewną sumę zagranicznych dewiz: za każdą podróż do Władywostoku aż do czterystu dolarów. „Czterysta dolarów to była wtedy fortuna”, napisał jeden z uchodźców, Chaim Szapiro, w swoich wspomnieniach. „Kiedy usłyszeliśmy tę kwotę, wystraszyliśmy się niezmiernie. Jak ją uzyskamy? Rozwiązanie zaproponowała organizacja amerykańska” – pisze Brokken w swojej książce. Jak oblicza holenderski pisarz Sowieci mogli zarobić na całej operacji nawet 2,6 milionów dolarów.
Przejazd Żydów do Władywostoku organizowany był przez założone w 1929 r. biuro Intourist, ściśle współpracujące, jak podkreśla Brokken, z NKWD. Czterysta dolarów zapłacone przez żydowskich uchodźców było pięć razy zawyżoną ceną w stosunku do normalnie obowiązującej.
Po wyjeździe z Litwy
We wrześniu 1940 r. Zwartendijk opuszcza Litwę, zamykając swój konsulat o wiele szybciej niż Chiune Sugihara, co dla Jana Brokkena staje się także pretekstem do dywagacji, jaki był tak naprawdę powód i czy Zwartendijk mógł pomóc większej liczbie osób. Przeważył chyba fakt, że „Philips” był przedsiębiorstwem, a wkrótce po włączeniu Litwy w skład Związku Sowieckiego rozpoczęła się nacjonalizacja (Zwartendijk miał zatem mniejsze pole manewru niż poseł Holandii w Rydze Leendert De Decker). Ostatecznie litewski Philips stał się częścią litewsko-sowieckiej Pramprekyby, na bazie jego technologii produkowano po wojnie w Leningradzie odbiorniki „Banga”.
– Zwartendijk opuszczał Kowno milcząco. Na peronie kowieńskim nie stał nikt, kto by mu pomachał czy coś krzyknął – rysuje sytuację późnego lata 1940 r. Jan Brokken. Później konsul trafia do Królestwa Niderlandów, znajdującego się pod okupacją niemiecką. Tutaj strach, czy naziści nie dowiedzą się o jego działalności w Kownie (Jan Brokken zamieszcza opowieść o rewizji w mieszkaniu Zwartendijka w czasie II wojny światowej, na szczęście naziści zaspokoili się wytłumaczeniem, że konsul nie jest Żydem). Mimo tragedii okupacji nazistowskiej, smutne okazują się także lata powojenne. Z dwóch przyczyn: przede wszystkim aż do śmierci Zwartendijk nie dowie się, ile osób rzeczywiście uratował i czy jego wizy istotnie komuś pomogły (odpowiednia informacja trafia do jego rodziny tuż po tym, jak umiera). Ponadto w 1963 r. Ministerstwo Spraw Zagranicznych Królestwa Niderlandów udziela mu reprymendy za przekroczenie uprawnień. To dla wrażliwego Holendra ogromny cios. Jednak nie tylko on miał ciężko, by wspomnieć o Chiunie Sugiharze czy portugalskim dyplomacie Aristidesu de Sousa Mendesie, z którego nie był zadowolony dyktator António de Oliveira Salazar (choć wobec demokratycznej w latach sześćdziesiątych Holandii można by jednak stawiać większe wymagania; Jan Brokken przypomina skądinąd o związkach szefostwa holenderskiego MSZ po II wojnie światowej z nazistami).
Wspomnijmy wątek religijny. Pisząc o Holocauście można się zawsze zastanawiać, gdzie był wtedy Bóg, podobnie jak, gdzie były osoby wierzące. Dla Zwartendijka czynnik religijny nie grał roli, nie był osobą szczególnie wierzącą (jak pisze Brokken uważał religię za „kwestię dalekiej przeszłości”, może jakąś tradycję rodzinną), jednak Chiune Sugihara powiedział dwadzieścia trzy lata po zakończeniu II wojny światowej: gdybym był posłuszny swojemu rządowi, nie byłbym posłuszny wobec Boga. Wątku religijnego Brokken szczególnie nie bada, ale warto o nim wspomnieć, gdy mówimy o motywacjach, które kierowały ratującymi w czasie pogardy. Dla Zwartendijka ważna była maksyma jego siostry Didi: „zorg ervoor dat je altijd je familienaam kunt blijven noemen zonder dat je je ervoor hoeft te schamen” („dbaj zawsze o to, byś mógł wymawiać własne nazwisko bez cienia wstydu”).
Wspomnijmy o Romerach
Jak się dowiadujemy z książki Brokkena, nie tylko Zwartendijk był odpowiedzialny za wydawanie wiz dla Żydów, pragnących uciec z sowieckiej Litwy. W podobny proceder zaangażowany był konsul generalny Królestwa Niderlandów w Szwecji Adriaan Mattheus de Jong. Jemu poświęca Brokken odrębny rozdział zatytułowany „Szwedzka droga”. Z rąk de Jonga wizę do Curaçao otrzymał choćby Abram Wiener (wiza została przesłana na adres wileński Gedimino 9, gdzie istniała specjalna skrytka). W pomoc Żydom zaangażowani byli także holenderscy dyplomaci w Japonii tacy jak poseł J.C. Pabst czy konsul Nicolaas de Voogd.
Wreszcie, Jan Brokken w swojej książce o Zwartendijku, poświęca rozdziały Chiune Sugiharze, a także polskim dyplomatom w Tokio: Tadeuszowi Romerowi, organizatorowi pomocy dla polskich uchodźców żydowskiego pochodzenia w Japonii i w Szanghaju, oraz jego żonie Zofii Wańkowicz (w książce są odpowiednie fotografie polskich dyplomatów). Dzięki temu holenderski czytelnik jest w stanie poszerzyć swoją perspektywę, zastanowić się jeszcze raz nad rzeczywistą rolą Polski i polskich urzędników w czasie II wojny światowej (w Holandii Polska ma niestety wizerunek kraju antysemickiego).
***
Książka Jana Brokkena, licząca, bagatela, 504 strony, jest obszerna, ale dzięki specjalnie zastosowanej narracji, pozbawionej przypisów, ale układającej się w ciekawą opowieść o dwudziestoleciu międzywojennym, Mitteleuropie w Pradze i Kownie, ludzkich charakterach, postawach i dramatach w czasie okupacji, staje się ważną cegiełką do pamiętania o bohaterach i ofiarach II wojny światowej. Choć Jan Zwartendijk w 1963 r. otrzymał reprymendę z własnego MSZ, a władze Japonii także nie były zadowolone, delikatnie mówiąc, z działalności Sugihary, to dziś rodziny tych osób mogą być dumne z postawy swoich przodków. Odsłonięcie pomnika w Kownie świadczy nie tylko o tym, że o Zwartendijku zrobiło się głośno w Holandii, ale także o tym, że pamiętać chcą Litwini, a nawet Polacy (podczas uroczystości w czerwcu 2018 r. obecna była polska ambasador Urszula Doroszewska, która wspomniała, że Jan Zwartendijk ratował polskich obywateli).
Nie ma sensu być małostkowym i wytykać Brokkenowi błędów faktograficznych, których paręnaście znalazłem w książce, w znacznej mierze dotyczą one historii Polski i Litwy (np. w pewnym momencie Holender pisze, że to Polska w 1943 r. zerwała relacje dyplomatyczne ze Związkiem Sowieckim). Nie jest to jednak traktat historyczny, artykuł naukowy o historii Mitteleuropy czy Holandii, ale żywa opowieść o ludziach, którzy tworzyli historię. O Sprawiedliwych, czyli rechtvaardigen w języku niderlandzkim (taki jest tytuł książki). Niech korzystają z niej Holendrzy, którzy mają pełne prawo wspominać o Zwartendijku w kontekście swojej postawy w okresie II wojny światowej (choć były także cienie!), natomiast Polakom i Litwinom życzyłbym przetłumaczenia tej książki na ich języki narodowe.
Może ucieszyłoby to sędziwego już polskiego Żyda rodem z Łodzi, Marcela Wejlanda, autora przekładu „Pana Tadeusza”?
Jan Brokken, „De rechtvaardigen. Hoe een Nederlandse consul duizenden joden redde” (pol. „Sprawiedliwi. Jak niderlandzki konsul uratował tysiące Żydów”), Uitgeverij Atlas Contact, Amsterdam/Anwerpen 2018, 504 strony
Serdecznie dziękujemy wydawnictwu „Atlas Contact” za bezpłatne udostępnienie Przeglądowi Bałtyckiemu książki do recenzji.
W 2010 r. współzałożyciel Programu Bałtyckiego Radia Wnet, a później jego redaktor, od lat zainteresowany Łotwą, redaktor strony facebookowej "Znad Daugawy", wcześniej pisał o krajach bałtyckich dla "Polityki Wschodniej", "Nowej Europy Wschodniej", Delfi, Wiadomości znad Wilii, "New Eastern Europe", Eastbook.eu, Baltica-Silesia. Stale współpracuje także z polską prasą na Wschodzie: "Znad Wilii", "Echa Polesia", "Polak na Łotwie". Najlepiej czuje się w Rydze i Windawie.