Jaak Madison: nie chcemy, by Estonia stała się państwem imigracyjnym

|

Rosjanie nie chcą ideologii LGBT na ulicy, w szkołach, małżeństw gejowskich. Kolejna sprawa, która nas łączy to stosunek do migrantów. Ani społeczność estońska, ani rosyjska, nie chcą, by nasz kraj zamienił się w państwo imigracyjne, ściągając parędziesiąt tysięcy Ukraińców. Część przedsiębiorców myśli, że może zatrudnić jak najwięcej osób pochodzących z innych krajów. Ale to jest złe myślenie. Problemem jest obniżanie wymagań płacowych. Ukraińcy przyjeżdżają do nas i mogą pracować za najniższe stawki, co negatywnie wpływa na rodzimych pracowników. Bo jeśli Estończyk czy miejscowy Rosjanin chce dostawać za swoją pracę tysiąc euro miesięcznie, a Ukrainiec tę samą pracę wykona za trzysta, to jaką motywację będzie miał pracodawca, by płacić wyższe stawki? Kolejną sprawą jest mentalność, którą ci ludzie przywożą ze sobą. Nie chcemy ludzi prokremlowskich – mówi w rozmowie z Przeglądem Bałtyckim Jaak Madison, poseł estońskiej nacjonalistycznej partii EKRE do Parlamentu Europejskiego.

Jaak Madison urodził się w 1991 roku w Kaalepi w prowincji Järva. Studiował nauki polityczne na Uniwersytecie Tallińskim, stosunki międzynarodowe na uczelni Euroakadeemia oraz zarządzanie przedsiębiorstwem na Uniwersytecie Technicznym w Tallinnie. W młodości pracował w estońskich liniach promowych Tallink. Zaangażował się w działalność w nacjonalistycznej partii EKRE. W latach 2013–2015 był radnym gminy Albu, a w 2017 został radnym miasta Viljandi. Od 2015 r. był posłem do Riigikogu dwóch kolejnych kadencji. W 2019 r. został jednym z sześciu estońskich posłów do Parlamentu Europejskiego, przystąpił do frakcji Tożsamość i Demokracja. Znany z kontrowersyjnych wypowiedzi m.in. na temat polityki zatrudnienia III Rzeszy, homoseksualistów nazwał „dewiantami”.

Tomasz Otocki, Przegląd Bałtycki: W tym roku obchodziliśmy osiemdziesiątą rocznicę Paktu Ribbentrop-Mołotow i wybuchu II wojny światowej, która rozpoczęła się od niemieckiej i sowieckiej agresji na Polskę. W Parlamencie Europejskim odbyło się we wrześniu głosowanie nad rezolucją potępiającą pakt Hitlera i Stalina. Wszyscy reprezentanci krajów bałtyckich poza Tatianą Żdanok głosowali za tą rezolucją. Pan wstrzymał się od głosu. Czy można powiedzieć dlaczego?

Jaak Madison: Ta rezolucja początkowo próbowała oddać hołd ofiarom dwóch totalitarnych reżimów. Niestety wpisano do niej wiele rzeczy, pod którymi nie mogliśmy się podpisać jako EKRE, związanych ze współczesną walką między lewicą a prawicą. Tam są wzmianki o „mniejszościach seksualnych”, o „mowie nienawiści”. Wiemy, że lewica, która dominuje w dyskursie w Europie Zachodniej nazywa konserwatystów, którzy opowiadają się za tradycyjnymi wartościami „zwolennikami mowy nienawiści”, „ksenofobami” czy „prawicowymi radykałami”. Dotyczy to także Polski i Węgier. Skoro w rezolucji Parlamentu Europejskiego „zmiksowano” rzeczywiste powody do uchwalenia tej rezolucji związane z wybuchem II wojny światowej z ideologiczną agendą lewicy, zdecydowałem się wstrzymać od głosu. Nie chciałem głosować przeciwko ze względu na szacunek wobec ofiar dwóch reżimów, nie mogłem jednak poprzeć tej rezolucji.

Większość Waszej frakcji zagłosowała jednak za tą rezolucją.

Nie mamy dyscypliny klubowej w takich sprawach, nasi posłowie mogą głosować różnie. Z tego co pamiętam Partia Finów oraz Duńska Partia Ludowa również głosowały tak samo jak ja. Z kolei Alternatywa dla Niemiec chyba poparła rezolucję.

Wasza frakcja nazywa się Tożsamość i Demokracja, oprócz wspomnianych ugrupowań zasiadają w niej także przedstawiciele Wolnościowej Partii Austrii, Interesu Flamandzkiego, francuskiego Zjednoczenia Narodowego czy włoskiej Ligi Północnej. Jednak Wasza bratnia partia z Łotwy Sojusz Narodowy zdecydowała się pracować we frakcji Europejskich Konserwatystów i Reformatorów, razem z polskim Prawem i Sprawiedliwością. Skąd taka decyzja?

Gdy zasiadałem w Zgromadzeniu Parlamentarnym Rady Europy jako przedstawiciel EKRE, nasza partia była członkiem Europejskich Konserwatystów i Reformistów. Było jednak o wiele łatwiej podjąć tę decyzję, bo dominującym ugrupowaniem byli tam brytyjscy konserwatyści. Oczywiście oprócz tego były inne ugrupowania, choćby z Azerbejdżanu. Natomiast w przypadku Parlamentu Europejskiego jest jasne, że Brexit wcześniej czy później się wydarzy, a torysi nie będą już dominować w tej grupie. Gdy weszliśmy do Parlamentu Europejskiego jako EKRE, było dla nas jasne, że w związku z Brexitem frakcja Europejskich Konserwatystów i Reformatorów rozpadnie się, wybraliśmy więc frakcję Tożsamość i Demokracja. Nawiasem mówiąc, namawialiśmy także łotewskich narodowców, żeby do niej przystąpili, ale ci stwierdzili, że boją się zbyt prorosyjskich Francuzów. My jako EKRE uznaliśmy, że jednak wejdziemy do tej frakcji, choć mamy inny stosunek do Rosji niż nasi francuscy czy niemieccy koledzy. Bliżej nam pod tym względem do Finów czy Duńczyków.

Wspomniał Pan o Radzie Europy. Parę miesięcy temu Wasz lider Mart Helme powiedział, że powinniście opuścić to gremium jako Estonia.

Jeśli Rada Europy przedstawia się jako instytucja, która walczy o prawa człowieka, rządy demokracji, wartości europejskie, a później decyduje o przywróceniu prawa głosu dla Federacji Rosyjskiej tylko z powodu jej wkładu pieniężnego, to coś tu nie gra. Wszyscy wiedzą, że tu chodziło o pieniądze, a nie wartości: jeśli Rosja nie jest członkiem na pełnych obrotach, z prawem do głosowania w Zgromadzeniu Parlamentarnym, to wtedy nie płaci swojej składki. Takie było prawdziwe tło decyzji, która została podjęta ze sprzeciwem Polski, Litwy, Łotwy, Estonii, Szwecji i Wielkiej Brytanii. Sekretarz generalny Rady Europy Thorbjørn Jagland, pytany dlaczego powinniśmy przywrócić prawo głosu dla Rosji, odpowiadał: potrzebujemy debaty, musimy usiąść i porozmawiać z Rosjanami o prawach człowieka, o tym co się dzieje na Ukrainie. Ja uważam z kolei: okej, możemy rozmawiać, ale jaki sens ma taka dyskusja, jeśli nie widzimy rezultatów? Jak jednak mówiłem wcześniej, chodziło o pieniądze, a nie wartości europejskie. Rosja wciąż okupuje Krym, Donbas, ona okupuje nawet część Estonii. Tymczasem po paru latach przerwy znów włączamy ją do Rady Europy, zupełnie bez niczego.

Martin Helme, syn Waszego przewodniczącego i minister finansów w obecnym rządzie Jüriego Ratasa, powiedział coś jeszcze innego: Europejski Trybunał Praw Człowieka nie ma żadnego znaczenia dla Estonii. Zgadza się Pan z tym?

Szczerze mówiąc nie pamiętam żadnej istotnej sprawy, która toczyłaby się przed tym trybunałem i przyniosła coś Estończykom. Sięgam pamięcią pięciu, sześciu lat i naprawdę nie mogę sobie przypomnieć. Znam natomiast przypadki estońskich Rosjan, którzy chodzili do trybunału w Strasburgu i skarżyli się, że są dyskryminowani w Estonii, bo nie mogą robić wszystkiego, na co mają ochotę.

Jeśli mówimy o prawach człowieka, to one są już dobrze zabezpieczone z tego tytułu, że Estonia należy do Unii Europejskiej.

Wasza partia jest jednak przeciwna przynależności Estonii do UE.

Jesteśmy eurosceptykami (śmiech).

Pan był przeciwny wejściu do strefy euro. Uważa Pan, że Estonia powinna z niej wystąpić?

To nie jest takie proste. To nie jest tak, że możemy powiedzieć: „opuszczamy strefę euro i przywracamy naszą koronę”. Błąd popełniono w 2011 roku, nie należało wtedy przystępować do strefy euro. Wzięliśmy odpowiedzialność za stabilność finansową Unii Europejskiej. Jeśli coś złego będzie się działo w Grecji, Włoszech czy w Irlandii, będziemy zmuszeni płacić za to słone pieniądze jako Estonia, a przecież w ostatnich latach mieliśmy wiele przykładów na to, jak słabe są gospodarki wielu krajów wspólnoty. Do tego prowadzi członkostwo w strefie euro. Musimy słuchać się Europejskiego Banku Centralnego. Gdy popatrzy Pan na Wielką Brytanię, Danię czy Szwecję, to tam każdy jest za zachowaniem własnej waluty, bo to daje pole manewru, choćby w czasach kryzysu.

Nikt jednak z EKRE nie uważa, że jutro możemy opuścić strefę euro. To wymaga dyskusji, przygotowań, no i zobaczymy, co przyniesie następny kryzys. Ponadto trzeba zwrócić uwagę na otoczenie międzynarodowe: w Finlandii, na Litwie i Łotwie wciąż funkcjonuje euro.

Na Łotwie nawet nacjonaliści głosowali za jego przyjęciem, podczas gdy Wasza partia nie.

W 2011 roku EKRE jeszcze nie było, ale jest faktem, że nasi ludzie byli sceptyczni. Co do Łotwy, to między nacjonalistami z naszych krajów są pewne różnice. Na Łotwie nacjonaliści nie popierają chociażby powszechnej służby wojskowej, która dla nas jako EKRE jest bardzo ważna. Dla Sojuszu Narodowego wystarczy armia zawodowa, dla nas nie. Ale gdy mowa o kwestii suwerenności, tożsamości narodowej, języka państwowego, to jesteśmy bardzo zbliżeni.

Jest jeszcze inna różnica między EKRE a Sojuszem Narodowym. Ten ostatni nigdy nie wszedłby w koalicję z Socjaldemokratyczną Partią „Zgoda” na Łotwie, która jest partią mniejszości rosyjskiej. Wy zaś macie koalicję z Partią Centrum, która odwołuje się do podobnego elektoratu co „Zgoda”. Dlaczego?

Polityczna mądrość (śmiech).

Nie macie problemu, by być w jednej koalicji z centrystami?

W październiku 2016 roku Partia Centrum odcięła się od Edgara Savisaara i wybrała na swojego przewodniczącego Jüriego Ratasa. Wtedy socjaliści i konserwatyści z „Ojczyzny” zdecydowali się zdradzić swoich sojuszników z Partii Reform i zmienić koalicjanta. Po wyborach w marcu 2019 r. nie było możliwości kontynuacji tej koalicji. Zostawała albo „wielka koalicja” Partii Reform i Partii Centrum, sojusz między Partią Reform a nami, którego ta pierwsza partia nie chciała, bo uznała nas za „skrajnych prawicowców”, albo koalicja centrystów z EKRE.

Jüri Ratas chciał być jednak za wszelką cenę premierem, więc pierwsza opcja odpadała.

Ale to jest całkowicie naturalne. Jeśli ktoś jest szefem partii i mówi, że nie chce być szefem rządu, to najzwyczajniej w świecie kłamie.

Nie jest dla Was problemem, że Partia Centrum ma wciąż porozumienie z „Jedną Rosją” Władimira Putina?

Ono jest zamrożone, ale nie to się liczy. Ciekawe, że facet, który podpisał to porozumienie w imieniu Partii Centrum jest teraz w Partii Reform. Nazywa się Ain Seppik i jest byłym posłem do Riigikogu. Pewnie lepiej byłoby, gdyby Partia Centrum w ogóle zrezygnowała z tego porozumienia. Ale my nie chcemy „kordonu sanitarnego” wokół centrystów. Zachowalibyśmy się wtedy w ten sam sposób, jak inne partie estońskie wciąż zachowują się w stosunku do nas. „Nie podoba nam się jedna lub druga kwestia związana z tą partią, więc nie wejdziemy z nią w koalicję”. To głupie i nie świadczy o szacunku do demokracji, do wyborców, którzy zaufali danemu ugrupowaniu.

Niedawno Partia Reform wniosła pod obrady Riigikogu projekt ustawy o przejściu szkół mniejszościowych na język państwowy. Wy zawsze opowiadaliście się za tym, ale głosowaliście tym razem przeciwko, razem z Partią Centrum. Dlaczego?

Odpowiedź jest prosta: jesteśmy w rządzie. Kiedy w marcu, kwietniu pisaliśmy umowę koalicyjną, Partia Centrum powiedziała wprost, że nie jest gotowa na przejście szkół rosyjskich na język estoński. Chociaż zarówno EKRE, jak i „Ojczyzna” się za tym opowiadają. My jednak nie jesteśmy głupi i wiemy, że taka reforma nie może nastąpić w ciągu roku. Wiemy, że nie mamy wystarczającej liczby nauczycieli, którzy byliby w stanie przeprowadzić tę reformę choćby we Wschodniej Wironii.

Wracając do wniosku Partii Reform. To jest normalne, że jeśli jesteś w opozycji, chcesz za wszelką cenę „dołożyć’ rządowi. My robiliśmy to samo. Ale teraz jest pytanie do reformistów: co zrobili przez dwadzieścia lat rządów, by zapewnić jednolitą edukację estońskojęzyczną w kraju?

Czy macie rosyjskich wyborców?

Nie potrafię tego powiedzieć, głosowanie jest tajne.

Są jednak pewnie jakieś szacunki. Macie posła ze Wschodniej Wironii?

Mamy, uzyskaliśmy tam 8% głosów, a naszym posłem stamtąd jest Riho Breivel, który pochodzi z Kohtla-Järve.

Dlaczego jednak rosyjscy wyborcy głosują na Was?

Z powodu szacunku do wartości konserwatywnych. Rosjanie nie chcą ideologii LGBT na ulicy, w szkołach, małżeństw gejowskich. Kolejna sprawa, która nas łączy to stosunek do migrantów. Ani społeczność estońska, ani rosyjska, nie chcą, by nasz kraj zamienił się w państwo imigracyjne, ściągając parędziesiąt tysięcy Ukraińców.

Potrzebujecie jednak migracji.

Jednak nie bez limitów. Część przedsiębiorców myśli, że może zatrudnić jak najwięcej osób pochodzących z innych krajów. Ale to jest złe myślenie. Pracodawca jest tylko jednym z aktorów rynku pracy i nie może narzucać swoich poglądów państwu. To co jest dobre dla poszczególnych przedsiębiorstw, niekoniecznie musi być dobre dla kraju.

Boicie się Ukraińców, czy dlatego, że są rosyjskojęzyczni?

Nie, to nieprawda. Problemem jest obniżanie wymagań płacowych. Ci ludzie przyjeżdżają do nas i mogą pracować za najniższe stawki, co negatywnie wpływa na rodzimych pracowników. Bo jeśli Estończyk czy miejscowy Rosjanin chce dostawać za swoją pracę tysiąc euro miesięcznie, a Ukrainiec tę samą pracę wykona za trzysta, to jaką motywację będzie miał pracodawca, by płacić wyższe stawki?

Dla Ukraińca trzysta euro może dużą kwotą, bo na Ukrainie zarobiłby sto pięćdziesiąt, ale jak to wpływa na nas, na Estończyków?

Kolejną sprawą jest mentalność, którą ci ludzie przywożą ze sobą. Ja sam mam krewnych żyjących na Ukrainie, wiem jak to wygląda. Jeśli mieszkasz na zachodniej Ukrainie, to mówisz po ukraińsku i masz sensowne poglądy, ale pewnie wtedy pojedziesz do Polski albo do Czech. Z kolei mieszkając na wschodzie Ukrainy, często w ogóle możesz być nawet Rosjaninem. Chodzi o to, by przyjeżdżający do Estonii migranci mieli odpowiedni stosunek do Rosji, do Estończyków, do pewnych spraw politycznych. Nie chcemy ludzi prokremlowskich.

Uważa Pan, że powinny być wprowadzone wizy dla Ukraińców, o czym ostatnio mówił minister spraw wewnętrznych z Waszej partii Mart Helme?

Oczywiście. Codziennie mamy ten widok na lotnisku, gdy przyjeżdżają do nas Ukraińcy, teoretycznie na zwiedzanie. Ale skoro ci ludzie chcą odwiedzić tallińską starówkę, to dlaczego w plecakach mają wyposażenie do prac budowlanych?

Przyjeżdżają jako nielegalni pracownicy. Jeśli na Ukrainie wciąż jest wojna, jeśli mamy do czynienia z rosyjską agresją, a spora część społeczeństwa ma poglądy prorosyjskie, proputinowskie, to dlaczego pozwalamy im przyjeżdżać bez wizy do Estonii? Nie widzę sensownego wytłumaczenia. Trzeba jednak podkreślić, że ta decyzja nie jest w rękach Estonii, a Unii Europejskiej.

Od marca jesteście częścią rządu Jüriego Ratasa, macie tam pięciu ministrów. Czy jest Pan zadowolony z ich pracy?

Żaden dziennikarz nie może oczekiwać, że zaprzeczę.

Mieliście już jednak problem z jednym ministrem, który został zdymisjonowany za przemoc domową.

To było bardzo problematyczne, a podczas debaty na ten temat zauważyliśmy, jak bardzo wielu dziennikarzy czy nawet pani prezydent Kersti Kaljulaid wchodzi w rolę prokuratorów, sędziów, policjantów. Oni od razu skazali Martiego Kuusika. Jeśli jest winny, okej. Ale jeśli nie jest, kto zwróci mu utraconą reputację?

Pan nie lubi Kersti Kaljulaid.

Oczywiście, że nie.

Dlaczego?

Bo ona nie lubi nas (śmiech). Ma ewidentny problem z neutralnością, co jest wbrew konstytucji: prezydent Estonii powinien być ponadpartyjny. Nie powinien sympatyzować z tą czy inną partią. Powinien być stabilizatorem systemu. Kersti Kaljulaid tego nie potrafi, sądzę, że ona nie rozumie odpowiedzialności, która na niej spoczywa. Sądzę, że pierwszy duży błąd, który zrobiła był w 2017 r. Wtedy w wywiadzie dla lewicowo-liberalnego dziennika „Eesti Päevaleht” powiedziała, że jest jedna partia, na którą nie radzi głosować. Nie wymieniła z nazwy EKRE, ale każdy wiedział, o co chodzi. Tymczasem prawdziwa prezydent nie powinna mówić takich rzeczy do wyborców, nawet jeśli nie podobają jej się nasze wartości konserwatywne czy prorodzinne. Ponadto uważam, że prezydent nie powinna chodzić do zagranicznych mediów i obgadywać poszczególnych ugrupowań politycznych, mówić, że „nas nienawidzi”. Nienawidzi partii, która zdobyła 100 tysięcy głosów, która jest w rządzie? My nigdy nie powiedzieliśmy, że „nienawidzimy Kersti Kaljulaid”. To wszystko nie przynosi chwały i chluby Estonii. Wierzę, że za dwa lata będziemy mieli lepszego prezydenta.

Kto będzie Waszym kandydatem na prezydenta w 2021 roku?

Jeszcze nie mamy, ale preferowałbym, żeby cała koalicja wystawiła jednego kandydata.

Partyjnego, bezpartyjnego?

Nie sądzę, żebym był członkiem zespołu, który będzie negocjował tę kwestię, nie jestem także przewodniczącym EKRE. Sądzę, że to powinna być osoba zaufania publicznego, która byłaby strawna także dla Partii Reform, Musimy mieć bowiem w Riigikogu 68 posłów, którzy wybiorą prezydenta, a koalicja nie ma tylu głosów. Musimy zaangażować opozycję.

Jak Pan ocenia Jüriego Ratasa jako premiera?

Jako jednego z najlepszych. On jest stabilnym człowiekiem, ma mocne nerwy, co bardzo przydaje się w polityce. Jest w stanie wytrzymać wszystkie skandale, ataki. Nawet w naszej partii nie ma osoby, która byłaby w stanie pójść do telewizji i mieć na tyle stalowe nerwy, by znieść tak zmasowaną krytykę. Jüri Ratas potrafi także omijać rafy, potrafi negocjować między sprzecznymi stanowiskami różnych partii, on trzyma koalicję w ryzach.

Jest lepszy niż byłaby Kaja Kallas jako premier?

Oczywiście.

Wyobraża sobie Pan koalicję między EKRE i Partią Reform?

Jeśli tak zdecydują wyborcy, to jestem na nią otwarty. Ale na razie dobrze nam się współpracuje z Partią Centrum. Nie wiem, co wydarzy się za pięć, dziesięć lat.

Jedyną partią, którą wykluczacie ze współpracy są socjaldemokraci?

Myślę, że na obecnym etapie nie wykluczamy nikogo. Oczywiście socjaldemokraci są dla nas trudnym partnerem, wiele nas różni, choćby sprawy kulturowe, obyczajowe. Z drugiej strony są punkty wspólne: stosunek do niepełnosprawnych, opieka społeczna, sprawy wsparcia dla mniejszych ośrodków poza Tallinnem. W tych sprawach moglibyśmy się dogadać. Problem polega na tym, że to socjaldemokraci jako pierwsi powiedzieli, że nie będą rozmawiać z EKRE. Ja się jednak pytam: gdzie jest wtedy szacunek do wyborców, do demokracji?

Jak podoba się Panu nowy podział stanowisk w Unii Europejskiej?

Ursula von der Leyen jest ewidentnie lepsza jako przewodnicząca Komisji Europejskiej niż byłby Frans Timmermans, który otwarcie przyznaje się do nienawiści do państw narodowych, chce federalizacji wspólnoty etc. Von der Leyen jest przynajmniej matką wielu dzieci, przynajmniej należy do partii, która nazywa się chrześcijańską…

I popiera małżeństwa osób LGBT.

Dokładnie, na tych dwóch kwestiach pozytywy von der Leyen się kończą. Nie chcę mówić nawet o jej „osiągnięciach” jako minister obrony, spora część pieniędzy z budżetu jej resortu szła na migrantów. Wyposażenie armii niemieckiej jest w opłakanym stanie. Będąc posłem do Parlamentu Europejskiego słuchałem jej przemówienia. Jej problem polega na tym, że chce podobać się wszystkim, oprócz prawicowców. Wspiera radykalną politykę klimatyczną, która przyniesie Europie samobójstwo. W sprawach polityki społecznej ma poglądy podobne do lewicy, zielonych, opowiada się za kwotami dla kobiet etc. Jest chrześcijanką tylko z nazwy, właściwie nazwałbym to polityczną prostytucją. Jeśli nie masz własnej ideologii, chcesz podobać się wszystkim…

Jedyny pozytyw jest taki, że jeśli von der Leyen była tak słabą minister obrony, to będzie także słabą przewodniczącą Komisji Europejskiej, a to już jest dobre dla państw narodowych.

Przeczytaj także:  Martin Helme: związki partnerskie to dla lewicy i liberałów coś w rodzaju świeckiej religii

Kadri Simson jako przyszła komisarz Unii Europejskiej z Estonii podoba się Panu?

Na pewno bardziej niż von der Leyen, jest twardą kobietą. Widać to było także w Riigikogu czy podczas jej pracy w rządzie Ratasa. Ale sądzę, że portfel energetyczny, który otrzymała w Komisji Europejskiej, jest bardzo ciężki. Chodzi mi o Nord Stream II, o politykę klimatyczną. Ze względu na tę drugą sprawę jej relacje z von der Leyen mogą być trudne. Swoją drogą uważam to za bardzo zły pomysł, by narodowi kandydaci na komisarzy byli oceniani przez Parlament Europejski, sądzę, że to powinna być czysta kompetencja rządów państw członkowskich.

W jakiej komisji pracuje Pan w Parlamencie Europejskim?

W Komisji Spraw Zagranicznych, zajmuję się m.in. relacjami między Unią Europejską a Stanami Zjednoczonymi. Będę działać na rzecz tego, by współpraca z Ameryką była dość ścisła. Na razie mamy jednak takie sygnały, że Unia Europejska chce karać USA za wojnę handlową z UE. Szczerze mówiąc nie wierzę w politykę zagraniczną i politykę obronności Unii Europejskiej, w co wierzą bardzo Niemcy i Francja.

EKRE współpracuje w ramach frakcji Tożsamość i Demokracja z Alternatywą dla Niemiec i z partią Marine Le Pen. Nie jest Pan zaniepokojony ich prokremlowskimi zapatrywaniami?

No cóż, Marine Le Pen, a także Alternatywa dla Niemiec, są jawnie prorosyjskimi partiami. Tyle można o nich powiedzieć. Jednak we frakcji nie mamy dyscypliny, w sprawach rosyjskich głosujemy diametralnie inaczej. To, że te partie są jawnie prorosyjskie jest dobre. Przynajmniej wiemy, czego oczekiwać. Ale jeśli rządy Niemiec i Francji z jednej strony deklarują, że są przeciwne agresji Rosji na Ukrainę, z drugiej strony osłabiają politykę energetyczną Unii Europejskiej, dogadują się w sprawie Nord Stream II, to co można o tym powiedzieć?

W 2010 r. współzałożyciel Programu Bałtyckiego Radia Wnet, a później jego redaktor, od lat zainteresowany Łotwą, redaktor strony facebookowej "Znad Daugawy", wcześniej pisał o krajach bałtyckich dla "Polityki Wschodniej", "Nowej Europy Wschodniej", Delfi, Wiadomości znad Wilii, "New Eastern Europe", Eastbook.eu, Baltica-Silesia. Stale współpracuje także z polską prasą na Wschodzie: "Znad Wilii", "Echa Polesia", "Polak na Łotwie". Najlepiej czuje się w Rydze i Windawie.


NEWSLETTER

Zapisz się na newsletter i otrzymaj bezpłatną 30-dniową prenumeratę Przeglądu Bałtyckiego!